Grzegorz Piątek "Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939"

"Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939"

(W.A.B. 2022) to pierwsza książka Grzegorza Piątka, po którą sięgnęłam. Oczywiście słyszałam o wcześniejszych, przede wszystkim o dwóch - o odbudowywanej z wojennych zniszczeń Warszawie i o stołecznym architekcie Bohdanie Pniewskim działającym w mieście przed i po wojnie. O obu się mówiło dużo i dobrze, "Najlepsze miasto świata" znalazło się nawet w finale Nike. Już pierwsza książka Grzegorza Piątka, biografia Stefana Starzyńskiego, dostała Nagrodę Literacką m.st. Warszawy i była nominowana do Nagrody im. Jana Długosza oraz w konkursie Książka Historyczna Roku. Nawet miałabym ochotę po nie sięgnąć, szczególnie te o Pniewskim i o Warszawie. Miałabym, gdybym mogła znaleźć czas na wszystkie tytuły, które mnie nęcą. No ale wiadomo - trzeba wybierać. 

Tymczasem najnowszej książce Grzegorza Piątka, za którą dostał Paszport Polityki, nie byłam w stanie się oprzeć. I wcale nie z powodu tej nagrody. Przyciągnęła mnie Gdynia. Dlaczego? Bo uległam jej mitowi - miasta doskonałego, które w kilka lat powstało z niczego, w miejscu, gdzie wcześniej była kaszubska wioska. Tak, taki mit, sama nie wiem, kiedy zalągł się w mojej głowie. Jeśli do tego dodać zainteresowanie historią i (odrobinę) architekturą, to wszystko jasne. Oczywiście zanim sięgnęłam po książkę, wysłuchałam kilku rozmów z autorem (niech żyją podcasty!), więc przystępując do lektury, wiedziałam, że on ten mit obala, a właściwie pokazuje, jak było naprawdę. 

No więc jaka jest prawda o przedwojennej Gdyni? Po pierwsze powstawała chaotycznie, bez urbanistycznego planu, a jej modernistyczne oblicze, przynajmniej początkowo, to skutek tempa, w jakim budowano niektóre budynki, i braku odpowiednich środków. Później oczywiście było inaczej - modernizm stał się modny. Gdynię porównywano do włoskiej Littorii, modernistycznego miasta powstałego za czasów Mussoliniego na osuszonych bagnach. Ale Littorię budowano według planów, a Gdynia rozwijała się chaotycznie, przypadkowo i spontanicznie. Zresztą nie wymyślono jej jako miasta modernistycznego. Pierwsze reprezentacyjne realizacje, na przykład dworzec kolejowy, noszą jeszcze inne piętno - są mieszanką stylów historycznych, polskich. To taka patriotyczna, swojska architektura mająca być ucieleśnieniem wyśnionej polskości, tak jak ucieleśnieniem zmartwychwstałej Polski miała być Gdynia, okno na świat otwierające nas na morze. Ale ponieważ morze ze zrozumiałych względów nie było polskim żywiołem, należało morski mit wykreować, stworzyć modę na Gdynię. Z jednej strony doniosła rola portu, któremu miasto zawsze było podporządkowane, z drugiej wypoczynek na piaszczystych plażach. To tu zaczęła ściągać na lato śmietanka towarzyska. Ale początki były trudne. Stefan Żeromski, który przyjeżdżał do Gdyni u jej zarania, kiedy z kaszubskiej wioski dopiero zaczynała przepoczwarzać się w miasto, nie był nią zachwycony. Ciekawe, co powiedziałby później, w latach trzydziestych? Cóż, pewnie nadal byłby rozczarowany.

I tu przechodzimy do obalenia mitu drugiego. Otóż Gdynia wcale nie okazała się spełnieniem marzeń o szklanych domach. Tak miało być, ale tak się nie stało. Obok miasta reprezentacyjnego, eleganckiego, szczycącego się pięknymi modernistycznymi budynkami w centrum i willową dzielnicą na Kamiennej Górze, powstało miasto drugie - nędzne, zabudowane skleconymi z byle czego barakami, slamsami, w których w wielkim zagęszczeniu gnieździli się nie tylko portowi robotnicy i ich rodziny, ale także niżsi urzędnicy czy nauczyciele. Miasto bez brukowanych ulic i bez kanalizacji. Bo do Gdyni niczym do amerykańskiego Klondike ściągali w poszukiwaniu pracy ludzie z całej Polski zwabieni jej mitem. Tymczasem o pracę wcale nie było tak łatwo, a i ona, jeśli w końcu się ją zdobyło, nie gwarantowała zarobków, za które można by było wynająć porządne mieszkanie. To zresztą problem całej międzywojennej Polski, a Gdynia dodatkowo była miastem wyjątkowo drogim. Choćby dlatego, że wszystko trzeba było tu dowozić z głębi kraju. Z czasem problem dostrzeżono i pojawiły się próby budowy osiedli robotniczych, na wzór tych warszawskich, ale szło to powoli, a w końcu, tak jak w Warszawie, czas się skończył - wybuchła wojna.

Prawda jest taka, że Gdynia budowała swoją potęgę na wyzysku. Jak pisał Tadeusz Wende, kierownik budowy portu, Gdynia zwiększa swój obrót dlatego, że jest tańsza / robotnik też jest tańszy. Stąd jej konkurencyjność.  A Grzegorz Piątek dodaje od siebie: A był tańszy nie dlatego, że w Gdyni żyło się taniej, tylko dlatego, że musiał przystać na gorsze warunki. W innym miejscu podsumowuje: Polska modernizacja była więc zbudowana na poświęceniu i nierównym podziale owoców wzrostu, a rządzący tylko ubierali to w piękne słowa. Grali na patriotycznej nucie, wymyślali hasła wyścigu czy współzawodnictwa pracy, wymagali poświęcenia w imię dobra wspólnego nie tylko od robotników, ale także od urzędników czy nauczycieli. Już wtedy zrodziła się kultura harówki, która świetnie się ma do dziś. Zresztą podobieństw do współczesności jest więcej. 

Autor wpisuje te zjawiska w szerszy kontekst - taki model rozwoju jest charakterystyczny dla państw peryferyjnych, które gonią kraje rozwinięte, nadrabiają zaniedbania. Ich parcie do przodu i modernizacja opiera się na wyzysku klas ludowych, robotników, niższych warstw inteligencji. W zamian dostają mgliste obietnice dostatku, kiedy kraj dogoni te rozwinięte. W międzywojennej Polsce  dobrze się żyło pracownikom zatrudnianym przez państwo i w państwowych firmach, ale ceną za wygodne życie była lojalność. Wraz z umacnianiem się dyktatury rosły podziały na swoich i nie swoich. Chociaż w Gdyni w roku 1938 robotnicy stanowili 65 procent mieszkańców, to właśnie im żyło się najgorzej. I jak gorzko zauważa Grzegorz Piątek: Dziś kultywuje się pamięć o tych robotnikach, którzy zbuntowali się przeciwko komunie, lecz ci, którzy przed wojną budowali zręby Gdyni i buntowali przeciwko ówczesnej władzy, popadli w zapomnienie. 

Autor pisze o tym, że Gdynia nie była wypadkiem przy pracy, podobne błędy, chaotyczny boom, brak planowania urbanistycznego, spekulacja gruntami, popełniano przy budowie COP-u (Centralnego Okręgu Przemysłowego), który w latach trzydziestych stał się sztandarowym przedsięwzięciem międzywojennej Polski i tym samym zdetronizował Gdynię. Oczywiście to nie jest tak, że Grzegorz Piątek wyciąga tylko ciemne strony miasta. Jak zauważa, po prostu zabrakło czasu. Być może, gdyby nie wojna, Gdynia rozwijałaby się w swoim tempie, osiągnęłaby wiek dojrzały i udałoby się rozwiązać część problemów. Bo nie zapominajmy, że Historia dała jej tylko dziewiętnaście lat, więc ciągle jeszcze była nastolatką.

Na koniec autor  spoglądając na przeszłość Gdyni, zadaje sobie i czytelnikom ważne pytanie o przyszłość. 

Czy potrafimy sobie wyobrazić świat, w którym pracownika budowlanego stać na dom, który buduje? Powiedzcie, co byłoby nie w porządku z tak poukładanym światem?

Dlaczego godzimy się na świat bez takich marzeń? Kiedy i dlaczego oduczyliśmy się marzyć? 

Jak widać "Gdynia obiecana" to książka z szerszym oddechem. No i koniecznie muszę dodać, że świetnie napisana, czyta się ją jednym tchem. Warto w trakcie lektury zaglądać do netu, aby znaleźć zdjęcia budynków, o których Grzegorz Piątek szerzej pisze. Wiele znajdziemy w książce, ale nie wszystkie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty