
Warto napisać kilka słów o autorze i jego metodzie pracy. Matthew Desmond jest profesorem socjologii. Jeśli teraz, czytelniku tej notki, straciłeś całe zainteresowanie książką, bo pomyślałeś sobie, że to nudna praca naukowa, jesteś w błędzie. "Eksmitowanym" najbliżej do reportażu, który czasami przypomina powieść, bo autor odtwarza sceny z życia swoich bohaterów, ich rozmowy, pozwala im mówić swoim językiem - slangowym, kolokwialnym. Oczywiście są też partie, gdzie żywioł reportażu i powieści ustępuje miejsca dyskursowi socjologicznemu, ale pisanemu w sposób bardzo przystępny. To wszystko było możliwe, bo autor kilka lat towarzyszył ludziom, których wspólnym mianownikiem jest to, że wpadli w spiralę problemów mieszkaniowych. Co w tym wypadku oznacza słowo towarzyszył? Między innymi to, że sam na ponad rok zamieszkał na osiedlu mieszkaniowych przyczep kempingowych. Ale także to, że dosłownie współuczestniczył w ich życiu. Jadł z nimi, czasem nocował w nędznych mieszkaniach, jakie wynajmowali, chodził do sądu, pomagał w przeprowadzkach, słuchał ich rozmów. Jeśli nie był świadkiem jakiejś sytuacji, tylko poznał ją z drugiej ręki, rzetelnie o tym informuje.
Bohaterów jest kilkoro. Różni - samotne matki, ale i samotny, kaleki ojciec, samotna starsza kobieta, para mająca problem z narkotykami, mężczyzna, który kiedyś miał dobrą pracę, mieszkał w dobrej dzielnicy, ale uzależnienie od leków, narkotyków i alkoholu sprawiło, że stracił wszystko, samotna młoda kobieta, która wychowywała się w kilku rodzinach zastępczych i właśnie rozpoczęła samodzielne życie, oraz paru innych. Czarni i biali. Desmond nie skupia się na kolorze skóry, specjalnie go nie eksponuje, po jakimś czasie nie pamiętałam już, kto jest czarny, a kto biały. W pewnym momencie zaznacza jednak, że najtrudniej zawsze mają czarne kobiety samotnie wychowujące dzieci. Ale to nie wszyscy bohaterowie. Jest jeszcze troje tych, którzy stoją po przeciwnej stronie barykady - wynajmowanie nieruchomości stało się ich jedynym źródłem zarobku. Dodam, że bardzo dobrym źródłem. Jednym z nich jest właściciel placu z przyczepami, na którym mieszkał Desmond i kilkoro spośród bohaterów książki. Kolejni to czarna para, która posiada wiele domów i mieszkań w najuboższej dzielnicy Milwaukee, zwanej gettem. Bohaterka lubi powtarzać: Getto jest git. Oznacza to tyle, że właśnie w tej najuboższej dzielnicy można robić wspaniałe interesy. Brzmi paradoksalnie, bo jak niby da się zarabiać na tych, którzy spadli na sam dół społecznej drabiny albo nigdy się z niej nie wyrwali? Otóż można i to znakomicie mimo strat ponoszonych z powodu zaległości czynszowych. Chociaż getto zamieszkują głównie czarni, to trafiają tam też ubodzy biali. Bronią się przed tym rękami i nogami, bo dzielnica ma złą sławę i w niektórych miejscach bywa bardzo niebezpieczna, ale kiedy w wyniku spirali problemów mieszkaniowych spadają na samo dno, nie mają wyjścia.
Nie jest to książka przyjemna. Przyglądamy się ludzkiej nędzy, borykaniu się z losem. Czasem ci ludzie są sami sobie winni. Tak jest z mężczyzną, który w wyniku uzależnienia, stoczył się na dno. Można sarkać na samotne matki, które mają kilkoro dzieci, każde z kimś innym. Że źle lokowały swoje uczucia, że były nieostrożne i nieodpowiedzialne. Nie do końca jednak jest to wynikiem ich bezmyślności. Często nie potrafią żyć inaczej, bo nie miały dobrych wzorców, dziedziczą biedę i taki sposób życia. Są dziećmi samotnych matek, nie znają swoich ojców. Czasem jednak nie ma żadnej winy w tym, że ktoś ma takie problemy. Czym zawiniła młoda, niesamodzielna kobieta, która ma za sobą straszne doświadczenia dzieciństwa i młodości? Wychowywała się w kilku rodzinach zastępczych, gdzie niekoniecznie żyło jej się różowo. Kiedy osiągnęła pełnoletność, wypadła z systemu, który opiekuje się takimi jak ona, i musi żyć na własną rękę. Z samodzielnością zupełnie sobie nie radzi i popada w coraz większe tarapaty. Nikt nie zadbał o jej wykształcenie, o nauczenie jakiegoś zawodu. Nawet jednak ci, którzy sami są sobie winni, jeśli się ockną i chcą o siebie walczyć, nie znajdują instytucjonalnej pomocy. Niby mogą zapisać się na przykład do poradni leczenia uzależnień, ale w praktyce jest to droga przez mękę, bo system jest niewydolny, przyjmuje zaledwie kilku pacjentów dziennie, a kolejka długa. Nawet na takie leczenie potrzebują pieniędzy, których przecież nie mają. Trzeba wielkiej determinacji i hartu ducha, aby wytrwać na tej drodze. Bogatych uzależnionych stać na prywatne kliniki odwykowe, biedacy muszą radzić sobie sami.
Najbardziej jednak przeraziły mnie chyba opisy mieszkań, domów i przyczep, jakie wynajmują ci ludzie. To najczęściej zdewastowane nory, o które nie dbają właściciele. Z zepsutymi kranami i toaletami, z brudnymi wykładzinami, ścianami pokrytymi farbą z ołowiem, z wybitymi szybami, drzwiami, które można otworzyć kopniakiem. Między wynajmującymi a właścicielem bez przerwy toczy się wojna o to, kto odpowiedzialny jest za naprawę, kto pokryje jej koszty. Jedni zwalają winę na drugich. Właściciele oskarżają wynajmujących o to, że zapchał się odpływ wanny i woda nie spływa, obciążają ich kosztami naprawy, jeśli w ogóle do niej dojdzie. Tak rosną długi. A w ich spiralę wpaść bardzo łatwo. Wystarczy w jednym miesiącu nie zapłacić czynszu, aby w kolejnym nie poradzić sobie z podwojoną kwotą. W położeniu tych ludzi o taką sytuację naprawdę nietrudno. Co zrobić, jeśli stoi się przed wyborem - czynsz czy leki dla dziecka albo dla siebie? Czynsz czy nowe buty, bo stare dziurawe? Czynsz czy wyprawka do szkoły? Czynsz czy wyjazd na pogrzeb kogoś bliskiego?
A potem już z górki. Nakręca się spirala eksmisji i człowiek ląduje w coraz gorszych miejscach albo w schronisku dla bezdomnych, gdzie też nie może mieszkać wiecznie. Koszty eksmisji, składowania w specjalnych magazynach całego dobytku spadają oczywiście na eksmitowanych. Mało tego, każda eksmisja wydana przez sąd zostaje zapisana w specjalnym rejestrze dostępnym dla właścicieli nieruchomości. W takich sprawach nie przysługuje adwokat z urzędu, dlatego ci niewykształceni, bezradni ludzie nie mają szans w starciu z właścicielem. Spraw o eksmisję jest w sądach tyle, że sędziom brakuje czasu, aby pochylić się nad każdym przypadkiem. To jak taśma w fabryce, praca na akord. A kiedy ma się już taką czarną kartotekę i niewielkie fundusze, szukanie nowego lokum to droga przez mękę. Bohaterki książki potrafiły odwiedzić ponad siedemdziesiąt mieszkań, zanim udało im się wynająć cokolwiek. Kiedy znaleźć na to czas? Zwalniać się z pracy, jeśli się ją ma? Co zrobić w tym czasie z dziećmi? Szukanie trwa jeszcze dłużej, jeśli miasto przemierza się na piechotę. Dlatego eksmitowani często wolą dogadać się z właścicielem i sami opuszczają mieszkanie, co też łączy się z wieloma perturbacjami. Nie zdawałam sobie sprawy z bezmiaru problemów, jakie generują kłopoty mieszkaniowe. Choćby takie - zmiana mieszkania często oznacza nową szkołę dla dziecka i nowe sąsiedztwo. Rwą się więzi koleżeńskie i sąsiedzkie. O zawiązaniu przyjaźni mowy nie ma. Człowiek zawsze jest obcy. A to właśnie dla biednych sieć kontaktów jest bardzo ważna, często ratuje im życie. A co jeśli taka przeprowadzka zdarza się kilka razy w roku? To nie są rzadkie przypadki! Inny problem - zdarza się, że eksmitowani tracą wszystkie swoje rzeczy, cały dorobek życia, pamiątki. Dzieje się tak na przykład wtedy, jeśli nie są w stanie opłacać miejsca w magazynie, gdzie składowany jest ich dobytek. A nie są to małe kwoty. A tym wszystkim kłopotom często towarzyszy jeszcze depresja, czemu doprawdy trudno się dziwić. I bardzo niska samoocena - ci ludzie czują się nikim.
Siłą książki Matthew Desmonda jest to, że łączy w sobie perspektywę pojedynczego, konkretnego człowieka z szerszą, bo naukową perspektywą socjologiczną. Jego opowieść poparta jest licznymi badaniami, statystykami i pracami socjologicznymi oraz ekonomicznymi. Autor znakomicie uświadamia czytelnikowi cały łańcuch problemów, jaki łączy się z tym obszarem biedy. O niektórych pisałam przed chwilą, ale jest ich znacznie więcej. Pokazuje też cały system, który niby pomaga ubogim, ale robi to w sposób niewystarczający i często niewłaściwy. Zresztą bardzo łatwo z takiego systemu pomocy wypaść. Wystarczy, że eksmitowany całą swoją energię pożytkuje na znalezienie nowego mieszkania i zwyczajnie zapomina, że powinien się zgłosić w terminie do jakiegoś urzędu, aby pomoc przedłużyć. Za to uwielbiają ten system właściciele nieruchomości, bo dzięki bonom czy dopłatom mają gwarancję, że dostaną swoje pieniądze. Problem w tym, że ubodzy często mają niewiele więcej niż te bony czy dopłaty do czynszu. Autor pokazuje też drogi wyjścia z tej sytuacji - jak stworzyć system pomocy lepszy, efektywniejszy, jak zmniejszać strefę ubóstwa mieszkaniowego.
Na koniec kilka krótkich informacji, które mnie zbulwersowały i które pokazują bezmiar problemu oraz to, że biednemu zawsze wiatr w oczy, a nad bogatym słońce nie zachodzi. W 2013 roku w Milwaukee co ósma rodzina nie była w stanie samodzielnie płacić czynszu. Trzy na cztery rodziny potrzebujące wsparcia mieszkaniowego nie dostają go. 67 % ubogich nie otrzymuje żadnej pomocy. Paradoksalnie czynsze w gorszych dzielnicach są tylko trochę niższe od tych w lepszych. Paradoks kolejny - stopa zwrotu z nieruchomości w gorszej dzielnicy jest znacznie wyższa niż w lepszej. Dlaczego? Bo czynsz wprawdzie trochę mniejszy, ale podatki, opłaty, cena nieruchomości znacznie niższe. Kiedy lokal zupełnie nie nadaje się już do użytku, zamiast remontować, wystarczy przestać płacić podatek od nieruchomości, a dom za długi przejmuje miasto bez konsekwencji dla właściciela. Właściciel placu z przyczepami, na którym mieszkał autor i niektórzy bohaterowie jego książki, należy do jednego procenta najbogatszych Amerykanów, a większość z jego lokatorów do dziesięciu procentów najuboższych. Jego roczny dochód jest trzydzieści razy wyższy od dochodu jego lokatora pracującego na pełnym etacie za pensję minimalną, a pięćdziesiąt razy wyższy od tego, który żyje z zasiłku. Co roku eksmisje dotykają milionów Amerykanów, najczęściej niebiałych kobiet z dziećmi. Co piąta rodzina ponad połowę dochodów wydaje na czynsz. Kiedy państwo ograniczało pomoc mieszkaniową dla najuboższych, jednocześnie przyznawało coraz większe ulgi właścicielom nieruchomości. W 2008 roku wydatki na pomoc mieszkaniową rządu federalnego wyniosły 40 milionów dolarów, a ulgi podatkowe dla właścicieli nieruchomości 171 miliardów dolarów.
Wystarczy? Jeśli nie, to na koniec cytat.
Ubogie rodziny żyją ponad stan w mieszkaniach, na które ich nie stać. Problem w tym, że to i tak najtańsze lokale na rynku.
Najczęściej mieszkania, o których mowa, to zaniedbane, zdewastowane nory, co zupełnie nie obchodzi ich właścicieli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz