Są takie książki, o których nie usłyszelibyśmy pewnie nigdy, gdyby nie polecenie kogoś, komu ufamy. Niereklamowane, o nieatrakcyjnym, ba, zapowiadającym nudę tytule. To banalne stwierdzenie, przecież takich pozycji jest całe morze, nawet ocean. Strach pomyśleć, ile rzeczy wartościowych przegapiamy. To przypadek książki Matthew Desmonda "Eksmitowani. Nędza i zyski w jednym z amerykańskich miast" (Marginesy 2019; przełożył Tomasz S.Gałązka). Jasne - problem ważny, ale żeby zaraz czytać? Brzmi nieefektownie, kojarzy się z nudną ekonomią. Na szczęście usłyszałam o tej książce w radiu. Piszę na szczęście, bo jest to rzecz nadzwyczaj aktualna, opowiada o Stanach, konkretnie o problemie mieszkaniowym, z jakim borykają się najubożsi mieszkańcy USA. A wszystko na przykładzie jednego miasta - Milwaukee. Stany to kraj, który długo mitologizowaliśmy. Łuski już dawno spadły mi z oczu. Kilka tygodni temu usłyszałam od eksperta biorącego udział w dyskusji radiowej, że USA to kraj upadający. Dodał, że nigdy nie przypuszczał, iż kiedyś wypowie te słowa. Jeśli tak jest rzeczywiście, to "Eksmitowani" tylko potwierdzają tę tezę.
Warto napisać kilka słów o autorze i jego metodzie pracy. Matthew Desmond jest profesorem socjologii. Jeśli teraz, czytelniku tej notki, straciłeś całe zainteresowanie książką, bo pomyślałeś sobie, że to nudna praca naukowa, jesteś w błędzie. "Eksmitowanym" najbliżej do reportażu, który czasami przypomina powieść, bo autor odtwarza sceny z życia swoich bohaterów, ich rozmowy, pozwala im mówić swoim językiem - slangowym, kolokwialnym. Oczywiście są też partie, gdzie żywioł reportażu i powieści ustępuje miejsca dyskursowi socjologicznemu, ale pisanemu w sposób bardzo przystępny. To wszystko było możliwe, bo autor kilka lat towarzyszył ludziom, których wspólnym mianownikiem jest to, że wpadli w spiralę problemów mieszkaniowych. Co w tym wypadku oznacza słowo towarzyszył? Między innymi to, że sam na ponad rok zamieszkał na osiedlu mieszkaniowych przyczep kempingowych. Ale także to, że dosłownie współuczestniczył w ich życiu. Jadł z nimi, czasem nocował w nędznych mieszkaniach, jakie wynajmowali, chodził do sądu, pomagał w przeprowadzkach, słuchał ich rozmów. Jeśli nie był świadkiem jakiejś sytuacji, tylko poznał ją z drugiej ręki, rzetelnie o tym informuje.
Bohaterów jest kilkoro. Różni - samotne matki, ale i samotny, kaleki ojciec, samotna starsza kobieta, para mająca problem z narkotykami, mężczyzna, który kiedyś miał dobrą pracę, mieszkał w dobrej dzielnicy, ale uzależnienie od leków, narkotyków i alkoholu sprawiło, że stracił wszystko, samotna młoda kobieta, która wychowywała się w kilku rodzinach zastępczych i właśnie rozpoczęła samodzielne życie, oraz paru innych. Czarni i biali. Desmond nie skupia się na kolorze skóry, specjalnie go nie eksponuje, po jakimś czasie nie pamiętałam już, kto jest czarny, a kto biały. W pewnym momencie zaznacza jednak, że najtrudniej zawsze mają czarne kobiety samotnie wychowujące dzieci. Ale to nie wszyscy bohaterowie. Jest jeszcze troje tych, którzy stoją po przeciwnej stronie barykady - wynajmowanie nieruchomości stało się ich jedynym źródłem zarobku. Dodam, że bardzo dobrym źródłem. Jednym z nich jest właściciel placu z przyczepami, na którym mieszkał Desmond i kilkoro spośród bohaterów książki. Kolejni to czarna para, która posiada wiele domów i mieszkań w najuboższej dzielnicy Milwaukee, zwanej gettem. Bohaterka lubi powtarzać: Getto jest git. Oznacza to tyle, że właśnie w tej najuboższej dzielnicy można robić wspaniałe interesy. Brzmi paradoksalnie, bo jak niby da się zarabiać na tych, którzy spadli na sam dół społecznej drabiny albo nigdy się z niej nie wyrwali? Otóż można i to znakomicie mimo strat ponoszonych z powodu zaległości czynszowych. Chociaż getto zamieszkują głównie czarni, to trafiają tam też ubodzy biali. Bronią się przed tym rękami i nogami, bo dzielnica ma złą sławę i w niektórych miejscach bywa bardzo niebezpieczna, ale kiedy w wyniku spirali problemów mieszkaniowych spadają na samo dno, nie mają wyjścia.
Nie jest to książka przyjemna. Przyglądamy się ludzkiej nędzy, borykaniu się z losem. Czasem ci ludzie są sami sobie winni. Tak jest z mężczyzną, który w wyniku uzależnienia, stoczył się na dno. Można sarkać na samotne matki, które mają kilkoro dzieci, każde z kimś innym. Że źle lokowały swoje uczucia, że były nieostrożne i nieodpowiedzialne. Nie do końca jednak jest to wynikiem ich bezmyślności. Często nie potrafią żyć inaczej, bo nie miały dobrych wzorców, dziedziczą biedę i taki sposób życia. Są dziećmi samotnych matek, nie znają swoich ojców. Czasem jednak nie ma żadnej winy w tym, że ktoś ma takie problemy. Czym zawiniła młoda, niesamodzielna kobieta, która ma za sobą straszne doświadczenia dzieciństwa i młodości? Wychowywała się w kilku rodzinach zastępczych, gdzie niekoniecznie żyło jej się różowo. Kiedy osiągnęła pełnoletność, wypadła z systemu, który opiekuje się takimi jak ona, i musi żyć na własną rękę. Z samodzielnością zupełnie sobie nie radzi i popada w coraz większe tarapaty. Nikt nie zadbał o jej wykształcenie, o nauczenie jakiegoś zawodu. Nawet jednak ci, którzy sami są sobie winni, jeśli się ockną i chcą o siebie walczyć, nie znajdują instytucjonalnej pomocy. Niby mogą zapisać się na przykład do poradni leczenia uzależnień, ale w praktyce jest to droga przez mękę, bo system jest niewydolny, przyjmuje zaledwie kilku pacjentów dziennie, a kolejka długa. Nawet na takie leczenie potrzebują pieniędzy, których przecież nie mają. Trzeba wielkiej determinacji i hartu ducha, aby wytrwać na tej drodze. Bogatych uzależnionych stać na prywatne kliniki odwykowe, biedacy muszą radzić sobie sami.
Najbardziej jednak przeraziły mnie chyba opisy mieszkań, domów i przyczep, jakie wynajmują ci ludzie. To najczęściej zdewastowane nory, o które nie dbają właściciele. Z zepsutymi kranami i toaletami, z brudnymi wykładzinami, ścianami pokrytymi farbą z ołowiem, z wybitymi szybami, drzwiami, które można otworzyć kopniakiem. Między wynajmującymi a właścicielem bez przerwy toczy się wojna o to, kto odpowiedzialny jest za naprawę, kto pokryje jej koszty. Jedni zwalają winę na drugich. Właściciele oskarżają wynajmujących o to, że zapchał się odpływ wanny i woda nie spływa, obciążają ich kosztami naprawy, jeśli w ogóle do niej dojdzie. Tak rosną długi. A w ich spiralę wpaść bardzo łatwo. Wystarczy w jednym miesiącu nie zapłacić czynszu, aby w kolejnym nie poradzić sobie z podwojoną kwotą. W położeniu tych ludzi o taką sytuację naprawdę nietrudno. Co zrobić, jeśli stoi się przed wyborem - czynsz czy leki dla dziecka albo dla siebie? Czynsz czy nowe buty, bo stare dziurawe? Czynsz czy wyprawka do szkoły? Czynsz czy wyjazd na pogrzeb kogoś bliskiego?
A potem już z górki. Nakręca się spirala eksmisji i człowiek ląduje w coraz gorszych miejscach albo w schronisku dla bezdomnych, gdzie też nie może mieszkać wiecznie. Koszty eksmisji, składowania w specjalnych magazynach całego dobytku spadają oczywiście na eksmitowanych. Mało tego, każda eksmisja wydana przez sąd zostaje zapisana w specjalnym rejestrze dostępnym dla właścicieli nieruchomości. W takich sprawach nie przysługuje adwokat z urzędu, dlatego ci niewykształceni, bezradni ludzie nie mają szans w starciu z właścicielem. Spraw o eksmisję jest w sądach tyle, że sędziom brakuje czasu, aby pochylić się nad każdym przypadkiem. To jak taśma w fabryce, praca na akord. A kiedy ma się już taką czarną kartotekę i niewielkie fundusze, szukanie nowego lokum to droga przez mękę. Bohaterki książki potrafiły odwiedzić ponad siedemdziesiąt mieszkań, zanim udało im się wynająć cokolwiek. Kiedy znaleźć na to czas? Zwalniać się z pracy, jeśli się ją ma? Co zrobić w tym czasie z dziećmi? Szukanie trwa jeszcze dłużej, jeśli miasto przemierza się na piechotę. Dlatego eksmitowani często wolą dogadać się z właścicielem i sami opuszczają mieszkanie, co też łączy się z wieloma perturbacjami. Nie zdawałam sobie sprawy z bezmiaru problemów, jakie generują kłopoty mieszkaniowe. Choćby takie - zmiana mieszkania często oznacza nową szkołę dla dziecka i nowe sąsiedztwo. Rwą się więzi koleżeńskie i sąsiedzkie. O zawiązaniu przyjaźni mowy nie ma. Człowiek zawsze jest obcy. A to właśnie dla biednych sieć kontaktów jest bardzo ważna, często ratuje im życie. A co jeśli taka przeprowadzka zdarza się kilka razy w roku? To nie są rzadkie przypadki! Inny problem - zdarza się, że eksmitowani tracą wszystkie swoje rzeczy, cały dorobek życia, pamiątki. Dzieje się tak na przykład wtedy, jeśli nie są w stanie opłacać miejsca w magazynie, gdzie składowany jest ich dobytek. A nie są to małe kwoty. A tym wszystkim kłopotom często towarzyszy jeszcze depresja, czemu doprawdy trudno się dziwić. I bardzo niska samoocena - ci ludzie czują się nikim.
Siłą książki Matthew Desmonda jest to, że łączy w sobie perspektywę pojedynczego, konkretnego człowieka z szerszą, bo naukową perspektywą socjologiczną. Jego opowieść poparta jest licznymi badaniami, statystykami i pracami socjologicznymi oraz ekonomicznymi. Autor znakomicie uświadamia czytelnikowi cały łańcuch problemów, jaki łączy się z tym obszarem biedy. O niektórych pisałam przed chwilą, ale jest ich znacznie więcej. Pokazuje też cały system, który niby pomaga ubogim, ale robi to w sposób niewystarczający i często niewłaściwy. Zresztą bardzo łatwo z takiego systemu pomocy wypaść. Wystarczy, że eksmitowany całą swoją energię pożytkuje na znalezienie nowego mieszkania i zwyczajnie zapomina, że powinien się zgłosić w terminie do jakiegoś urzędu, aby pomoc przedłużyć. Za to uwielbiają ten system właściciele nieruchomości, bo dzięki bonom czy dopłatom mają gwarancję, że dostaną swoje pieniądze. Problem w tym, że ubodzy często mają niewiele więcej niż te bony czy dopłaty do czynszu. Autor pokazuje też drogi wyjścia z tej sytuacji - jak stworzyć system pomocy lepszy, efektywniejszy, jak zmniejszać strefę ubóstwa mieszkaniowego.
Na koniec kilka krótkich informacji, które mnie zbulwersowały i które pokazują bezmiar problemu oraz to, że biednemu zawsze wiatr w oczy, a nad bogatym słońce nie zachodzi. W 2013 roku w Milwaukee co ósma rodzina nie była w stanie samodzielnie płacić czynszu. Trzy na cztery rodziny potrzebujące wsparcia mieszkaniowego nie dostają go. 67 % ubogich nie otrzymuje żadnej pomocy. Paradoksalnie czynsze w gorszych dzielnicach są tylko trochę niższe od tych w lepszych. Paradoks kolejny - stopa zwrotu z nieruchomości w gorszej dzielnicy jest znacznie wyższa niż w lepszej. Dlaczego? Bo czynsz wprawdzie trochę mniejszy, ale podatki, opłaty, cena nieruchomości znacznie niższe. Kiedy lokal zupełnie nie nadaje się już do użytku, zamiast remontować, wystarczy przestać płacić podatek od nieruchomości, a dom za długi przejmuje miasto bez konsekwencji dla właściciela. Właściciel placu z przyczepami, na którym mieszkał autor i niektórzy bohaterowie jego książki, należy do jednego procenta najbogatszych Amerykanów, a większość z jego lokatorów do dziesięciu procentów najuboższych. Jego roczny dochód jest trzydzieści razy wyższy od dochodu jego lokatora pracującego na pełnym etacie za pensję minimalną, a pięćdziesiąt razy wyższy od tego, który żyje z zasiłku. Co roku eksmisje dotykają milionów Amerykanów, najczęściej niebiałych kobiet z dziećmi. Co piąta rodzina ponad połowę dochodów wydaje na czynsz. Kiedy państwo ograniczało pomoc mieszkaniową dla najuboższych, jednocześnie przyznawało coraz większe ulgi właścicielom nieruchomości. W 2008 roku wydatki na pomoc mieszkaniową rządu federalnego wyniosły 40 milionów dolarów, a ulgi podatkowe dla właścicieli nieruchomości 171 miliardów dolarów.
Wystarczy? Jeśli nie, to na koniec cytat.
Ubogie rodziny żyją ponad stan w mieszkaniach, na które ich nie stać. Problem w tym, że to i tak najtańsze lokale na rynku.
Najczęściej mieszkania, o których mowa, to zaniedbane, zdewastowane nory, co zupełnie nie obchodzi ich właścicieli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz