Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marzec 68. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marzec 68. Pokaż wszystkie posty

Karolina Przewrocka-Aderet "Polanim. Z Polski do Izraela"

Kiedy tylko zobaczyłam zapowiedź reportażu Karoliny Przewrockiej-Aderet "Polanim. Z Polski do Izraela" (Czarne 2019), od razu wpisałam go na moją wirtualną listę książek, które chcę przeczytać. Od lat śledzę literaturę izraelską i książki, głównie reporterskie, dotyczące Izraela. Zebrało się już tych lektur całkiem sporo. Zbiór tekstów Karoliny Przewrockiej-Aderet znakomicie wpisuje się w tę tematykę. Autorka, która od kilku lat mieszka w Izraelu, założyła tam rodzinę, korespondentka Tygodnika Powszechnego, opowiada o Polanim, czyli o polskich Żydach, którzy wyjechali z Polski niegdyś do Palestyny, potem do Izraela. Jak pisze w posłowiu, zainteresowała się tym tematem w sposób naturalny, można powiedzieć, że leżał na ulicy, ponieważ ciągle jeszcze w izraelskich miastach spotyka swoich rodaków. Niegdyś polscy Żydzi stanowili w Izraelu jedną z większych grup, dziś już tak nie jest, ale ciągle jeszcze są zauważalni.

Autorka opowiada o tym, co ich odróżniało od społeczności żydowskiej w Izraelu, o ich indywidualnych losach, o ich stosunku do Polski, z której wyjechali, o wpływie tej najstarszej emigracji na izraelską politykę i wreszcie o ich życiu w nowej ojczyźnie. Jeśli ktoś niespecjalnie interesuje się tą tematyką, wszystko dla niego będzie nowe i myślę, że bardzo ciekawe. W każdym razie dla mnie książka okazała się interesująca, mimo że sporo na ten temat wiedziałam. A ponieważ pamięć bywa zawodna, nigdy nie zaszkodzi przeczytać o czymś po raz kolejny.

Opowiadając o losach polskich Żydów mieszkających w Izraelu, Karolina Przewrocka-Aderet przyjęła metodę chronologiczną. Podzieliła swoje reportaże na części. W pierwszej opowiada o tych, którzy do Palestyny przybyli jeszcze przed wojną. To albo zdeklarowani syjoniści, którzy wyjeżdżali na fali entuzjazmu, pragnąc budować Erec Israel, albo ci szczęściarze, którzy uciekli z Europy przed nasilającym się antysemityzmem i uniknęli koszmaru Holokaustu. Im się udało, ale często w Polsce zostali ich rodzice albo rodzeństwo. Nie każdy chciał jechać, nie każdy zdążył dostać potrzebne papiery. Potem w różnych alijach przyjeżdżali ci, którzy z Zagłady ocaleli. Jedni zaraz po wojnie, inni przybyli do Izraela z tak zwaną aliją gomułkowską w roku 1957, rozczarowani komunizmem - zrozumieli, że zmiany w Polsce nie będą takie, jakich oczekiwali, a fala antysemityzmu zaczyna znowu narastać. Potem był Marzec 68 roku i kolejna alija, chyba po tej tuż powojennej najtragiczniejsza. Bo wyjeżdżali ci, którzy wyjeżdżać wcale nie chcieli, którzy nawet nie zawsze czuli się Żydami. Dość często zdarzało się, że ktoś urodzony już w powojennej Polsce, właśnie w 68 roku dowiadywał się, że jest Żydem. Najłatwiej było najmłodszym, przynajmniej na początku - oni z entuzjazmem przyjmowali wiadomość, że jadą do kraju, gdzie zawsze jest ciepło, świeci słońce, stale można kąpać się w morzu, a na drzewach rosną pomarańcze. Na miejscu już niekoniecznie było tak różowo. Nieznajomość języka, inne obyczaje, radykalna zmiana poziomu życia, na niekorzyść oczywiście. Jeszcze trudniej adaptowali się do nowego otoczenia starsi. Pokolenie nastolatków i dwudziestolatków zostawiało za sobą miłości, przyjaźnie, szkoły, rozpoczęte studia, a ich rodzice cały dorobek życia i zawodowe kariery. Ta emigracja została dość dobrze opisana, szczególnie przy okazji okrągłej rocznicy Marca. Ukazało się kilka książek na ten temat. Warto sięgnąć po "Księgę wyjścia" Mikołaja Grynberga, "Rok 1968. Czasy nadchodzą nowe" Ewy Winnickiej i Cezarego Łazarewicza czy znakomitą powieść "Tylko Lola" Jarosława Kamińskiego. Wreszcie na koniec autorka opowiada o tych, którzy wracają. Najczęściej nie jest to powrót na dobre, ale życie w dwóch krajach jednocześnie, trochę tu, trochę tam. Zwykle taką sytuację ułatwia uprawiany zawód.

Taki podział ma swoje głębokie uzasadnienie. Inna przecież była sytuacja kogoś, kto wyjeżdżał z własnej woli powodowany entuzjazmem i chęcią budowania Erec Israel, inna tego, kto ocalał z Zagłady, a jeszcze inna kogoś, kto do wyjazdu został zmuszony sytuacją w Polsce. Ci mają największy żal. Inaczej wyglądało życie w Palestynie w latach trzydziestych, jeszcze inaczej w Izraelu lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Ci pierwsi zakładali kibuce i  przyczynili się do powstania Tel Awiwu, ale musieli budować wszystko od nowa. Alije powojenne tworzyły struktury nowego państwa i walczyły o jego granice. Potem coraz trudniej było wskoczyć na ten sam poziom życia co w Polsce. Izrael nie potrzebował już profesorów, lekarzy, prawników, dziennikarzy. Dodatkową barierą był język.

Co odróżniało Polanim na tle innych żydowskich społeczności? Elegancja i sposób ubierania nieprzystający do klimatu, życie na sposób europejski, dobre maniery, powściągliwość, zanurzenie w polskiej kulturze - czytanie polskiej literatury, język. Bardzo często poszczególne alije trzymały się razem, tworzyły środowiska, mieszkały w jednym miejscu. Tak było łatwiej. Jakie jeszcze wspólne doświadczenia ich łączą? Szok po przyjeździe spowodowany zupełnie innym otoczeniem, klimatem, warunkami życia, nieznajomością języka. Dlatego wielu z nich tak uparcie pielęgnowało swoją europejskość. Robili to w większym stopniu ci, którzy osiedlali się w miastach, a nie kibucnicy. Kolejne wpólne doświadczenie to niemożność oderwania się od wspomnień o zostawionej Polsce i często tęsknota. Oczywiście każdy los jest inny, każda historia odmienna. I takich indywidualnych opowieści znajdziemy w książce Karoliny Przewrockiej-Aderet bardzo dużo. Co rozdział to inna historia. Czasem rozdzierająca serce, jak historia nieżyjącego już Barucha-Borysa Dorfmana, którego życie złamał pogrom kielecki, czasem niezwykła, nadająca się na film, pełna entuzjazmu i energii. Najczęściej autorka pisze o ludziach zupełnie nieznanych, ale bywa też inaczej - bohaterem jednego z reportaży jest pisarz Etgar Keret i jego matka, a kolejnego Michał Sobelman, też pisarz i znakomity tłumacz.

Bardzo ciekawa książka, warto po nią sięgnąć.

Inga Iwasiów "Bambino"

Po lekturze "Kronik oporu i miłości" byłam pewna, że do książek Ingi Iwasiów jeszcze wrócę, żeby nadrobić zaległości, bo wcześniej wprawdzie doskonale wiedziałam o jej istnieniu, ale jakoś nie czytałam. Słowa dotrzymałam, właśnie skończyłam "Bambino" (Wielka Litera 2015), powieść przez niektórych recenzentów uważaną za najlepszą w dorobku pisarki. Słyszałam o niej, kiedy wyszła, ale chyba niezbyt dokładnie wsłuchiwałam się w te głosy, bo wyobrażałam sobie, że jest to książka z cyklu słodkich, nostalgicznych i fajnych wspomnień o czasach PRL-u. W jakim błędzie byłam! Jej akcja wprawdzie rzeczywiście zaczyna się w latach tuż powojennych, retrospekcje sięgają jeszcze trochę bardziej w głąb, a kończy w roku 1981, ale w żadnym razie nie można nazwać jej słodką, fajną czy nostalgiczną. Przeciwnie, pokazuje całą komplikację polskich losów, całą ich złożoność i zapętlenie.

Śmiało można powiedzieć, że powieść ma dwóch bohaterów. Jednym, ale w czterech osobach, są trzy kobiety - Marysia, Ula i Anna - i mężczyzna, Janek. Drugim bohaterem jest miasto - Szczecin, z którym od urodzenia związana jest autorka. 

Zacznijmy od miasta. Szczecina właściwie nie znam - byłam tam raz w czasach głębokiej młodości na jednodniowej wycieczce z pobliskiego Świnoujścia, gdzie razem z rodzicami spędzałam wakacje, i śmiało mogę powiedzieć, że nic nie pamiętam. No może niewiele. Ale nie trzeba w Szczecinie być, aby wiedzieć, że to miejsce szczególne - znalazło się w w granicach powojennej Polski za sprawą wielkiej polityki w ramach wielkich przetasowań, rzucone na otarcie łez razem z innymi Ziemiami Odzyskanymi za utracone Kresy. Inaczej niż Wielkopolska, Górny i Dolny Śląsk Szczecin właściwie nigdy do Polski nie należał, tylko przez krótki czas był naszym lennem. Ot i cała polskość tych terenów. Po wojnie zniszczony, z wiadomych powodów ogołocony z rdzennych mieszkańców, powstawał właściwie na nowo. Szukali tam swojego miejsca repatrianci z Kresów i wszyscy ci, którzy z rozmaitych powodów próbowali zapomnieć, oderwać się od przeszłości, zniknąć, stworzyć swoje życie na nowo. Zostali nieliczni Niemcy. Mieszanka języków, kultur, obyczajów. Taka była historia całych Ziem Odzyskanych, polskiego Dzikiego Zachodu. 

I właśnie takimi przybyszami są bohaterowie powieści Ingi Iwasiów, ci pierwszoplanowi, których wymieniłam, i ci drugoplanowi czy epizodyczni. Wszyscy charakterystyczni, wszyscy mocno zarysowani. Głębokie, skomplikowane, niejednoznaczne portrety ludzi, ich pokręcone losy to bardzo mocna strona powieści. Wszyscy są skądś, tylko Ula jest stąd, ale zostając tu, musiała stworzyć siebie na nowo, zapomnieć o swojej niemieckiej przeszłości, wybrać polskość. Bo Ula to właściwie Ulrike. Dlaczego została? Bo razem z matką nie miały dokąd uciekać, nie miały w Niemczech, jak wspominała, żadnego adresu, czytaj - żadnej rodziny. Spośród wszystkich bohaterów powieści ma największą umiejętność przystosowywania się, godzenia się z losem. Chyba bardziej przywiązana do miejsca niż do ludzi, nigdy nie zdecyduje się wyjechać, nawet pod koniec lat sześćdziesiątych czy w siedemdziesiątych, kiedy możliwe jest już łączenie rodzin. Woli zostać, jej rodzina to przyjaciółki, Anna i Marysia, odnalezieni po latach ojciec i bracia są właściwie obcy. Tak jak język niemiecki, którego może uczyć jak obcego, ale mówi i myśli po polsku. Marysia, najmłodsza z nich wszystkich, jest z Kresów, z Sambora. Do Szczecina przyjechała ze wsi, w której osiedlili się jej rodzice razem z młodszym rodzeństwem po przesiedleniu. Anna przyjechała z Gorlic, a Janek z Wielkopolski. Chociaż jakoś zlepią się ze sobą, to w chwili kryzysu po wielu latach te różnice i resentymenty wypłyną na wierzch. Będą źródłem wyzwisk, pogardy, nienawiści. Będą się ranić słowami Ruska, bękart, nieuk ze wsi, ubecka świnia, niemra (pisownia małą literą celowa, tak jest w książce), wsiok, Żydówa, Cygan, Ukrainiec, warszawiak, poznaniak i wieloma innymi. Nagle ważne staną się ich korzenie, ich przeszłość, którą tak starannie starali się zatrzeć.

Każde z nich ma w swoim bagażu traumatyczne przeżycia, każde ukrywa jakąś bolesną tajemnicę, na losach wszystkich swoje piętno odcisnęła wojna. Ich życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie Historia. Samotni, naznaczeni, obarczeni smutnymi wspomnieniami wybierają Szczecin, aby zacząć wszystko na nowo. Będą mozolnie się kształcić, pracować, marzyć o zwyczajnym życiu. Mężu, dzieciach, własnym mieszkaniu. Czymś, co nazywamy małą stabilizacją. Tylko Ula jest inna. Niechętnie wracają w swoje rodzinne strony. Żyją już inaczej, są z miasta, co stanowi dla rodziny ze wsi powód do dumy, ale ta rodzina bez przerwy domaga się pieniędzy. Wszystkim się wydaje, że w mieście zrobili kariery. A oni mają niewiele, a tak bardzo chcą żyć, cieszyć się nowym ciuchem, dancingiem w lokalu, wakacjami nad morzem. Pragną lepszej przyszłości dla swoich dzieci, dlatego posyłają je na lekcje muzyki. 

Powojenna historia przechodzi gdzieś bokiem, nie jest przedmiotem jakiejś szczególnej refleksji, emocji bohaterów powieści. Czy dlatego, że naznaczeni wojną mają jej już serdecznie dość i chcą po prostu spokoju? Owszem, najczęściej zapisują się do partii, bo wszyscy tak robią, to coś oczywistego, niemal jak oddychanie, ale nie poświęcają swojej partyjnej przynależności wielu myśli. Słabym echem odbija się śmierć Stalina, rok siedemdziesiąty czy nawet osiemdziesiąty. Tylko Marzec jest ważny, odciśnie swoje piętno. Trafi Ulę rykoszetem, zmieni jej życie, będzie wyrzutem sumienia Janka. Czy bohaterowie znajdą wymarzone szczęście? Cóż, nie jest to optymistyczna historia. Drobne chwile radości, mitręga codzienności, zawiedzione uczucia i nadzieje, utracone szanse, samotność, przeszłość, która na zawsze ciąży. Prawdziwym źródłem mocy w powieści wcale nie jest rodzina ani miłość. Obie niekoniecznie są trwałe i szczęśliwe, odbiegają od marzeń, przynoszą zawód i cierpienie. Siłę daje przyjaźń między kobietami. Chociaż w chwili wielkiego nieszczęścia, wielkiej samotności i ona zawodzi. Tak bywa, nie można pomóc komuś, kto pomocy nie chce.

Na koniec muszę wspomnieć o języku, bo to on sprawia, że "Bambino" nie jest zwyczajną opowieścią. Siła tej książki bierze się także z niego. To język kolokwialny, mówiony i myślany, szorstki, chropawy, niepiękny, a nie wygładzony, literacki. No i bardzo zindywidualizowany. Początkowo trzeba się przestawić, przyzwyczaić, ale potem zanurzamy się w nim i płyniemy, śledząc smutne losy Marysi, Uli, Anny i Janka. 

Kto nie czytał, powinien. 

Popularne posty