Są książki, które przeczytać po prostu trzeba. Tak jest z wydaną przez Czarne (2018)
"Księgą wyjścia" Mikołaja Grynberga. Moje osobiste powody są przynajmniej dwa. Raz, że do dziś tkwi we mnie jego "Oskarżam Auschwitz", dwa, że "Księga wyjścia" to rzecz o Marcu, którego okrągłą, pięćdziesiątą, rocznicę właśnie obchodziliśmy. Dla Mikołaja Grynberga, autor w swoich fotografiach, a od jakiegoś czasu przede wszystkim w książkach zajmuje się ocalonymi z Holokaustu oraz ich dziećmi i wnukami, antysemicka nagonka 68 roku, której skutkiem była masowa emigracja polskich Żydów albo Polaków pochodzenia żydowskiego (jak trudno zdefiniować ich tożsamość, można przekonać się w książce), była tematem naturalnym. Nic dziwnego, że się nim zajął.
"Księga wyjścia", podobnie jak "Oskarżam Auschwitz", składa się z samych rozmów. Rozmów z ludźmi, których wydarzenia marcowe dotknęły osobiście, wywracając ich życie do góry nogami, pozbawiając złudzeń. Bohaterowie tej książki byli wtedy uczniami, studentami albo właśnie podjęli pracę. Ich rodzice, także ofiary antysemickiej nagonki, dziś już nie żyją. Tym dramatyczniejsze i smutniejsze to świadectwo. Dlaczego? Bo niektórzy z nich o tym, że są Żydami, usłyszeli właśnie w marcu 68 roku. Nie mieli dotąd pojęcia o pochodzeniu swoich rodziców. Co ciekawe, najczęściej okazywało się w takiej sytuacji, że inni doskonale wiedzieli. Możemy tylko spróbować sobie wyobrazić, co dla nich znaczyła świadomość, że są w Polsce piątą kolumną (tak nazwał ich Gomułka w swoim haniebnym przemówieniu, na wspomnienie którego do dziś cierpnie niektórym skóra).
Ale losy rozmówców Grynberga toczyły się oczywiście bardzo różnie. Różne były drogi dojścia do Marca i różne drogi wyjścia. Niektórzy od początku mieli świadomość swojego pochodzenia, rodzice niczego przed nimi nie ukrywali. Oni najczęściej żyli w swoim środowisku - chodzili do żydowskich szkół, jeździli na kolonie dla żydowskich dzieci organizowane przez Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów, uczęszczali na spotkania do klubów wspomnianego Towarzystwa. Tylko obracanie się w swoim kręgu dawało im poczucie bezpieczeństwa. Często towarzyszyła im świadomość, że na pewno z Polski wyjadą. Mieli już krewnych albo znajomych za granicą, nie tylko w Izraelu, udzielało im się przeświadczenie rodziców, że Żydzi nigdy w Polsce nie będą bezpieczni. Byli też jeszcze inni, tacy pomiędzy. Dowiadywali się od obcych lub kolegów, że są Żydami, najczęściej była to oczywiście inwektywa, przezywano ich, rzucano w nich kamieniami, spluwano na ich widok, bito. Nie rozumieli, co to znaczy. Pytali rodziców, nieraz otrzymywali tylko krótkie potwierdzenie bez dalszych wyjaśnień, innym razem poznawali rodzinną historię. Ilu ludzi, tyle opowieści, jednak bardzo powszechne jest doświadczenie prześladowania jeszcze na długo przed Marcem. Do wyjątków należą ci, którzy żadnego nękania nie zaznali. Nie potrafię zrozumieć, skąd w ludziach brała się ta pasja tropienia żydowskich korzeni, jeszcze mniej gotowość do prześladowania.
Każda rozmowa oparta jest na podobnym schemacie. Najpierw Grynberg pyta o rodzinną historię, o życie przed, potem przychodzi kolej na wydarzenia marcowe, których przygrywką był czerwiec 1967 roku - wygrana wojna Izraela z Egiptem (do historii przeszła pod nazwą sześciodniowej). To jądro każdej rozmowy. Nie muszę pisać, jak przykre, smutne i tragiczne są te świadectwa. Najczęściej wszystko wyglądało dość podobnie - rodzice tracili pracę, a przynajmniej jedno z nich, studenci byli relegowani z uczelni, nowego zajęcia nie sposób było znaleźć ze względu na odgórne naciski, aby takich ludzi nie zatrudniać, zaczynało się nękanie, na przykład pojawiały się obelżywe napisy na drzwiach mieszkania, niektórzy lądowali w więzieniu, coraz mniej znajomych, bo polscy się odwracali, żydowscy powoli wyjeżdżali i rozterka - co robić. Zostać czy wyjechać? Decyzja na ogół nie była prosta. Często łączyła się z rozstaniem z rodzicami, którzy wyjeżdżać nie chcieli, z rodzeństwem, z kimś ukochanym. Bywało, że najpierw jechała część rodziny, po miesiącach lub latach dobijali pozostali. Czasem władza nie chciała dać komuś pozwolenia na wyjazd. To też bywał element nękania, szczególnie, jeśli ktoś z bliskich już wyjechał. A potem udręka likwidowania mieszkania. Towarzyszyła temu cała logistyka. I nadal drobne lub większe szykany, do samego końca. Jak wyjeżdżać ze świadomością, że to nie tylko na zawsze, ale że nie będzie można do Polski przyjechać nawet na chwilę? Jak zaczynać wszystko od nowa? O tym też są te rozmowy. I o dalszych losach, o tym, co im zabrał Marzec i kim się dziś czują. Odpowiedź na to ostatnie pytanie nie zawsze bywa prosta. Poszczególne rozdziały przeplatane są rozmową Mikołaja Grynberga z jego nieżyjącym już dzisiaj ojcem, Marianem. Autor chce wiedzieć między innymi, dlaczego jego rodzice nie zdecydowali się wyjechać.
Warto też dodać, że autor zachował indywidualny język i styl swoich rozmówców. Ten zabieg sprawia, że każdy jest tu kimś innym mimo wspólnoty doświadczeń.
Książkę kończy znakomite posłowie Polowanie na piątą kolumnę historyka profesora Piotra Osęki, który w skondensowanej formie daje jasny i zrozumiały wykład o Marcu, ale także o tym, jaka była jego geneza, a sięga do czasów tuż powojennych, i jakie były skutki tamtych wydarzeń. Statystyka, którą na końcu przytacza, jest przerażająca. Czytałam, i słuchałam, trochę na temat 68 roku w Polsce, szczególnie ostatnio, kiedy mamy okrągłą rocznicę, ale nie spotkałam się z tak klarownym przedstawieniem tego zagadnienia. Lektura całości obowiązkowa.
PS. Świetnym literackim uzupełnieniem książki Mikołaja Grynberga jest powieść "Tylko Lola" Jarosława Kamińskiego. W kontekście tych rozmów jeszcze bardziej ją doceniłam. To przejmujące literackie świadectwo tamtych ponurych czasów. Kto jeszcze nie czytał, musi to zrobić koniecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz