Nie lubię takich rozczarowań. Sięgam po jakąś książkę, bo słyszę, że jest znakomita, czytam i ... nic. Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca, że niezbyt dokładnie sparafrazuję słowa gombrowiczowskiego profesora Bladaczki skierowane do krnąbrnego ucznia Gałkiewicza. Gdyby nie zgodny chór dyskutantów w moim ulubionym Tygodniku Kulturalnym, który zachwycał się książką Deborah Levy "Płynąc do domu" (Znak 2019; przełożył Marcin Sieduszewski), nawet przez myśl by mi nie przeszło, że mam do czynienia z powieścią co najmniej bardzo dobrą. Minęło parę dni od lektury, a ja już prawie jej nie pamiętam. Oczywiście potrafię odtworzyć fabułę, dość wątłą zresztą, bo nie o nią ma chodzić, co rozumiem i szanuję, ale książka nie rezonuje. Nie odcisnęła się na moich emocjach, przeszłam obok niej, pozostałam obojętna. Mogę spekulować na temat jej głębszych sensów, problem w tym, że ich zupełnie nie czuję. Żałuję, że skasowałam nagranie tamtego odcinka Tygodnika, bo oczywiście nie pamiętam już, co tak bardzo zachwyciło jego uczestników. A teraz czas na konkrety.
Akcja tej niewielkich rozmiarów powieści rozgrywa się w roku 1994 w okolicach Nicei. To tam w małej wiosce spędzają wakacje w wynajętym domu dwa angielskie małżeństwa. Joe Jacobs, wybitny poeta o żydowsko-polskich korzeniach, zmagający się z holokaustową traumą. Jego żona, Isabel, dziennikarka, korespondentka wojenna. Ich czternastoletnia córka Nina. Druga para to Laura i Mitchell, właściciele sklepu z dizajnerskimi rzeczami. (Być może pamięć mnie zawodzi i nie chodzi o dizajn. W każdym razie to nie sklep z marchewką.) Jest jeszcze Jurgen, ktoś w rodzaju dozorcy, złotej rączki w wynajmowanych przez bogatą Angielkę domach. Zupełnie się do tej roli nie nadaje. To niebieski ptak, podstarzały hipis. No i Claude, właściciel miejscowej knajpy, łakomie spoglądający na długonogą Ninę. I stara Angielka, lekarka, która spędza swoją emeryturę na południu Francji. W to towarzystwo wpada z wielkim przytupem, w okolicznościach, które początkowo wydają się dramatyczne, młoda kobieta, rudowłosa Kitty Finch. Botaniczka, miłośniczka poezji Joe'go, aspirująca poetka, dziwaczka, ekscentryczka, nieco niezrównoważona. Powoduje ferment i zamęt. Stanie się katalizatorem rozmaitych zdarzeń, które rozsadzą ten świat. Kim jest? Jakie ma zamiary? Jakie tajemnice kryje? Niektóre się wyjaśnią, inne nie. Jednych ekscytuje, przyciąga, innych niepokoi. Dlaczego Isabel pozwoliła jej zostać? Dlaczego Joe nie może przestać o niej myśleć? Nie, nie chodzi tylko o sprawy męsko-damskie. Dlaczego tak fascynuje Ninę? Chociaż fabuła nie jest tu najważniejsza, trudno przecież ją zdradzać.
Sporo w tej powieści psychologii, nastroju, trochę pomieszania realizmu z onirycznymi scenami. Jakie jest głębsze dno tej historii? Pesymistyczne. Chodzi o nietrwałość, niepewność egzystencji, która i tak zawsze zmierza do śmierci. Nie przypadkiem Isabel jest korespondentką wojenną spędzającą czas na wojnach, zamiast w domu z mężem i córką. Nie przypadkiem Joe ciągnie za sobą bagaż wojennej traumy, który starannie ukrywa przed światem, grając rolę poety-celebryty, playboya, dobrego ojca. Nie przypadkiem Jurgen nie potrafi zwyczajnie żyć i szuka ukojenia w narkotykach, a jego kumpel Claude wodzi oczami za nastolatką. Nie przypadkiem obserwująca to towarzystwo Angielka jest starą kobietą beznadziejnie tęskniącą za urokami życia. Nie przypadkiem Laura i Mitchell też mają problemy, które niszczą ich uporządkowaną, starannie zaplanowaną egzystencję. W końcu również nie przypadkiem trafia w ten świat taka osoba jak Kitty Finch.
Pozostaje pytanie, czy doszukiwałabym się w tej powieści jakichś głębszych sensów, gdyby nie zachwyty w Tygodniku Kulturalnym i posłowie, gdzie jako inspiracja dla autorki przywołani zostają Lacan, Barthes, Gertruda Stein, Margeruite Duras, Kafka, Freud, Duchamp i kilka innych osobowości, których nazwiska już kompletnie nic mi nie mówią? Pewnie jednak tak. Problem w tym, że mnie to wszystko nie rusza. Rozumiem, ale nie czuję. A przecież sama dotkliwie odczuwam tragizm egzystencji, staję się coraz większą pesymistką i katastrofistką, karmię się książkami, które o tym traktują, głęboko emocjonalnie je przeżywając, czemu nie raz dawałam wyraz w tych notkach. Ale nie tym razem. Cóż zrobić, kiedy nie zachwyca! Nie zabraniam jednak innym sprawdzić - może kogoś zachwyci. Przeciwnie, bardzo jestem ciekawa.
PS. Od momentu napisania tej notki minęło sporo czasu. Gdyby nie jej treść, niewiele pozostałoby po lekturze "Płynąc do domu". Wrażenia zatarły się zupełnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz