Po "Turystę polskiego w ZSRR" (Korporacja Ha!art 2018) Juliusza Strachoty sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze znalazła się w finale Nagrody Nike, a po drugie poleciła mi ją bliska osoba, z której opinią się liczę. Wcale jednak nie jest pewne, czy sięgnęłabym po książkę, gdyby nie ebook w bardzo promocyjnej cenie. To ostatecznie przesądziło sprawę.
Weszłam w lekturę gładko, bardzo gładko. Czytałam z dużym zainteresowaniem. Ile było w tym mojego zachwytu, a ile czarodziejskiej mocy Nike i sugestii bliskiej mi osoby, nie mam pojęcia. Bo po jakimś czasie coraz bardziej miałam wrażenie, że znam ten sposób pisania doskonale, że już to czytałam niejeden raz i że inni zrobili to znacznie lepiej. Do kogo podobieństwo dostrzegłam? Przede wszystkim do prozy Krzysztofa Środy i Andrzeja Stasiuka.
Podobnie jak oni narrator podróżuje w sposób nieoczywisty. Jego celem jest zaliczenie wszystkich miejsc uwiecznionych na zdjęciach w starym przewodniku po ZSRR, który znalazł na półce w szpitalu psychiatrycznym, kiedy przebywał tam na odwyku. Nie zwiedza systematycznie, dokładnie, dogłębnie, czasem wpada do jakiejś miejscowości tylko na parę godzin. Refleksje, zdziwienia, drobne obserwacje, rozmyślania o sobie, wspomnienia z przeszłości. Wszystko to miesza się w jego narracji. Tyle tylko, że Środa i Stasiuk są o niebo głębsi, wrażliwsi, są lepszymi obserwatorami, ich proza jest gęsta, język piękniejszy. Pamiętam, z jakim zachwytem czytałam pierwszą książkę Środy "Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych". U Stasiuka porwała mnie umiejętność zrobienia czegoś z niczego - o miejscu, gdzie jest jedno wielkie nic, potrafi pisać niezwykle. U Strachoty wszystko leży na wierzchu, nic nie kryje się gdzieś pomiędzy słowami. Owszem, bywa dowcipnie, zabawnie. Czasem uwodzi język - raz poetycką frazą, raz językową zabawą opartą na kolokwializmach. Na dowód wypisałam sobie kilka przykładów. Wychodzę, żeby schwytać ten wrzesień. Wsiadło i przyjechało mi się. Jak czegoś nie ma, to ja od razu bardziej jestem. Jednak im dłużej czytałam, tym bardziej byłam zniechęcona i znużona. Nie, wcale się nie męczyłam, ale nie miałam poczucia, że czytam coś istotnego, coś, co ze mną zostanie.
Powieść Strachoty, mocno oparta na jego własnych doświadczeniach i przeżyciach, to nie tylko historia obsesyjnego podróżowania. To także rzecz o wychodzeniu z nałogu, porządkowaniu życia, które od dzieciństwa było zmyślone, oparte na bujaniu w obłokach, na uciekaniu od rzeczywistości, codzienności. Teraz narrator próbuje ją obłaskawiać, chociaż te podróże to też próba ucieczki, odwleczenia posadowienia się w domowych pieleszach, w pracy od do. I tak to się snuje i miesza - epizody warszawskie, wspomnienia, rodzinne historie i gonienie za ulotnym, ciągły ruch. Problem w tym, że rozterki bohatera i jego życie jakoś niewiele mnie obchodzą. Konkluzja - jednak rozczarowanie. Cóż zrobić - nie zachwyca, chociaż powinno. Najlepszym dowodem na to, jak niewiele ta książka mnie obeszła, jest długość tej notki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz