Dziś bardziej informacyjnie niż refleksyjnie o dwóch dokumentach, które właśnie weszły do kin. Dlaczego informacyjnie? Bo pierwszy "Nie jestem twoim murzynem" jest na tyle wymagający, że aby dokładniej zagłębić się w jego treść, należałoby go obejrzeć uważnie kilka razy, najlepiej jeszcze robiąc przy okazji notatki. To oczywiście niemożliwe. Drugi, "Przy Planty 7/9", aż tak wymagający nie jest, ale widziałam go w lipcu ubiegłego roku na jakimś pokazie, więc trudno dzisiaj po takim czasie o wnikliwą refleksję. Teraz zupełnie nieoczekiwanie, znienacka wchodzi do kin. Mimo trudności, jakimi się przed chwilą podzieliłam, chcę wspomnieć o tych filmach, żeby zwrócić na nie uwagę, bo warto, a właściwie należy je obejrzeć.
"Nie jestem twoim murzynem" to opowieść o amerykańskim rasizmie, o walce z segregacją, o jej bojownikach - Martinie Lutherze Kingu, Malcolmie X i najmniej w Polsce znanym Medgarze Eversie. Jednym słowem to opowieść o Ameryce i nie jest to historia budująca. Stany, obiekt naszych westchnień, marzeń, podziwu, nie są rajem. A lubimy tak o nich myśleć. Właściwie lubiliśmy, bo przecież nasz ogląd Ameryki zmienia się, a może już się zmienił. Ale ten film ma jeszcze jednego bohatera, kto wie, czy nie najważniejszego - to afroamerykański pisarz, zmarły w latach osiemdziesiątych James Baldwin. Również żywo zaangażowany w walkę o równe prawa Afroamerykanów. Przez wiele lat mieszkał w Paryżu i w Europie, tam nauczył się być wolnym człowiekiem, tam rasa nie miała znaczenia, przynajmniej aż takiego. Postanowił jednak wrócić do Stanów, bo tęsknił, a poza tym zaczęła mu doskwierać jego komfortowa sytuacja, kiedy jego rodacy cierpieli i walczyli. To jemu film zawdzięcza oryginalność. Ale jednocześnie ta oryginalność sprawia, że tak trudno zapamiętać wszystko, co by należało. Dlaczego? Otóż Baldwin zamierzał napisać książkę poświęconą trzem wyżej wymienionym działaczom, którzy byli jego przyjaciółmi. Ostatecznie powstało tylko trzydzieści stron. I właśnie ten nasycony emocjami, wymagający skupienia tekst stanowi narrację filmu. Oprócz tego oglądamy mnóstwo archiwalnych materiałów, które są znakomitą ilustracją czytanego zza kadru eseju. To fragmenty telewizyjnych rozmów z bohaterami dokumentu, ich wystąpienia na uniwersytetach, fragmenty hollywoodzkich filmów, w których czarnoskórzy bohaterowie pełnili rolę kwiatka do kożucha, zdjęcia z demonstracji i manifestacji, z pogrzebów zamordowanego Malcolma X i Martina Luthera Kinga, makabryczne fotografie zlinczowanych, powieszonych Afroamerykanów. Ogromne wrażenie robią informacje ilustrowane zdjęciami o pierwszych czarnoskórych uczniach, którzy po oficjalnym zniesieniu segregacji próbowali egzekwować swoje prawo do nauki z białymi dziećmi. Spotykali się z wielkim sprzeciwem - protestowano przeciwko nim, opluwano ich, lżono. Trzeba było mieć ogromną determinację i odwagę, aby to wszystko przetrwać. Kto protestował, pluł i znieważał? Zwyczajni, bardzo sympatycznie wyglądający obywatele Stanów. Oczywiście biali. Materiały archiwalne zderzone zostają ze współczesnymi. Na przebitkach oglądamy zdjęcia zamordowanych współcześnie czarnoskórych Amerykanów, zamieszki, na przykład w Ferguson, ale i fotografie prezydenta Obamy z żoną. Co oprócz tego wszystkiego zostało mi w pamięci? Że świat wcale nie jest biały, a biel jest synonimem władzy i dominacji. Dlaczego? Jakim prawem? Kto je dał białym? Niby banał, ale warto to sobie po raz enty uświadomić. I jeszcze słowa wypowiedziane przez Jamesa Baldwina w czasie telewizyjnej dyskusji, kiedy polemizował z jakimś białym profesorem (chyba), którego nazwiska nie zapamiętałam. Profesor nie miał siebie za rasistę i twierdził, że Afroamerykanie mogą po prostu zajmować się swoimi sprawami, na przykład pisać książki. I wtedy James Baldwin spokojnie, ale stanowczo odpowiedział, że trudno zajmować się pisaniem, kiedy człowiek stale się boi, kiedy wie, że się nim gardzi, kiedy musi myśleć o prześladowaniach. Cóż, pewnie uprościłam. Dlatego trzeba iść do kina. Tyle o "Nie jestem twoim murzynem".
Teraz krótko o drugim dokumencie o trochę dziwnym tytule "Przy Planty 7/9". To adres domu w Kielcach, w którym 4 lipca 1946 roku zaczął się pogrom zwany kieleckim. Zdarzenie przez lata spychane w niepamięć, bo wygodniej zapomnieć o czarnych kartach naszej historii. Jeśli już mówiono na ten temat, to zawsze usprawiedliwiano pogrom ubecką prowokacją, podobnie jak Jedwabne niemiecką. Kiedy słyszę takie gadanie, buntuję się przeciwko tego typu usprawiedliwieniom, bo prowokacja prowokacją, ale ktoś wziął w niej udział. I nie byli to tylko milicjanci i ubecy, ale też zwykli mieszkańcy miasta. Film nie jest tylko opowieścią o tamtych zdarzeniach, ale przede wszystkim to historia zmagania się z pamięcią o nich, historia procesu wybaczania, przepraszania i wreszcie pojednania. A wszystko to stało się możliwe dzięki determinacji i uporowi jednego człowieka, psychologa, praktykującego katolika, co powinni wziąć sobie do serca wszyscy mieniący się katolikami, Bogdana Białka, który po 1989 zaczął pogrom odgrzebywać, przywracać do publicznej świadomości i organizować w jego rocznicę marsze pamięci. Spotkał go ostracyzm, fala nienawiści dzisiaj zwana hejtem i wiele innych nieprzyjemnych zdarzeń. W filmie opowiada o podążaniu drogą, którą sobie wyznaczył, ale i o zwątpieniu, zmęczeniu, załamaniu. Bardzo przejmujący, bardzo ważny dokument.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz