Recenzje najnowszego filmu Andrzeja Jakimowskiego "Pewnego razu w listopadzie" są różne, od bardzo dobrych po marne. Nazwano go nawet szlachetną porażką, uznano, że temat nie pasuje do artystycznej wrażliwości autora "Sztuczek", "Zmruż oczy" i "Imagine", a że ważny, to niestety został zmarnowany. Mimo wszystko podobno zobaczyć trzeba. I tak chciałam go obejrzeć, więc z ciekawością pobiegłam do kina. Filmową historię zainspirowały prawdziwe zdarzenia, ale nawet gdyby tak nie było, to i tak nic nie straciłaby na wiarygodności. Jest to opowieść o matce, w tej roli Agata Kulesza, i jej synu studencie, którzy zostali eksmitowani z mieszkania przez czyścicieli kamienic. Akcja toczy się w ciągu kilku listopadowych dni, a kulminacją jest 11 listopada - Święto Niepodległości i manifestacja zawładnięta przez narodowców. Andrzej Jakimowski wykorzystał w filmie zdjęcia dokumentalne zrobione przez niego i jego ekipę w czasie słynnego z zamieszek marszu patriotycznego (to słowo w tym kontekście aż nie chce przejść przez gardło) 11 listopada 2013 roku. To wtedy między innymi zaatakowano i podpalono squat antify oraz tęczę na placu Zbawiciela. Chociaż reżyser czasem niepotrzebnie dociska gaz do dechy, chociaż film czasem drażni, to jednak zrobił na mnie duże wrażenie. Właściwie nie zgadzam się z większością uwag krytycznych, jakie pod jego adresem słyszałam. To kino poruszające, dotykające, smutne i zatrważające. Zaangażowane. Gorące. O CZYMŚ. Ja jestem całkowicie na tak. A więcej refleksji w drugiej części. Zapraszam tych, którzy "Pewnego razu w listopadzie" już widzieli.
Kiedy teraz rozmyślam sobie o filmie Jakimowskiego, przyszło mi do głowy, że to takie warszawskie kino drogi. Eksmitowani z mieszkania wędrują przez listopadową, szarą Warszawę w poszukiwaniu miejsca do spania dla kobiety nazywanej przez syna mamusią. On chwilowo ma gdzie spać, ma suchy i ciepły kąt, chociaż w garażu, można powiedzieć - w całkiem eleganckim garażu. Jednak na pokoje go nie wpuszczono. Czy ze względu na cnotę córki, która jest jego dziewczyną? Czy raczej może za wysokie progi na biedaka nogi? Widzowi też nie będzie dane zajrzeć na salony i przed nim drzwi zostają symbolicznie zamknięte. Gorsza jest sytuacja kobiety - ona nie ma gdzie się podziać. Tuła się od schroniska do schroniska, od ogrzewalni do ogrzewalni, bo ma ze sobą psa - znajdę, Kolesia. A wiadomo w takich miejscach zwierząt się nie przyjmuje. Ratunkiem może być squat, ale tam wolnych miejsc noclegowych też już nie ma. Wszyscy spuszczają oczy, powinni pomóc, a nie mogą.
Motyw wędrówki i zimna przewija się przez cały film. Wędrują mamusia i Mareczek, uginają się pod ciężarem bagażu - dobytku spakowanego do kilku podróżnych toreb i jednego plecaka. Tyle dało się zabrać z mieszkania zajętego przez panią komornik. Tyle da się unieść na własnych plecach. Tyle zawsze bierze się na tułaczkę. Mamusia i Mareczek są miejskimi wygnańcami. Wygnańcami z kapitalistycznego raju, który jest rajem tylko dla niektórych. A przecież niczemu nie są winni. Pewnie zostali eksmitowani, bo nowy właściciel kamienicy podniósł im niebotycznie czynsz i płacić go nie byli w stanie. A może przyczyniła się do ich tragedii choroba mamusi, która prawdopodobnie jest na rencie. Zażywa stale jakieś leki, nie pracuje, była nauczycielką, a przecież za młoda jest na emerytkę. A może jedno i drugie. I tak z dnia na dzień znaleźli się na ulicy, stali się nikim. Dlatego Mareczek stale jest w biegu. Na uczelnię, do pracy w myjni samochodowej, w poszukiwaniu Kolesia, stale coś załatwia. I stale są zmarznięci. On w wiatrem podszytej kurtce, ona po nocy spędzonej w nieogrzewanej budzie gdzieś pomiędzy torowiskami, w zapomnianym sercu miasta.
Taka jest Warszawa w filmie Jakimowskiego. Z jednej strony szare ulice, jakieś obrzeża, niewyasfaltowane, dziurawe drogi, deszcz, błoto, listopadowy smętek. Noclegownie, squat, budy na działkach, opuszczone mieszkanie, zapuszczone podwórka, nieogrzewane kanciapy. Z drugiej zadbane domy, eleganckie ulice w centrum, które najczęściej widzimy z lotu ptaka - z dachów kamienic, po których jak kot przemyka Mareczek - uciekinier, Mareczek -włamywacz. Teraz uderzyło mnie to, że oboje są trochę jak ścigani - muszą się ukrywać w swoich kryjówkach, nie mogą zdradzić, że tam są. Tak jest w zaplombowanym mieszkaniu, tak jest w budzie na działkach, tak jest w maszynowni, do której chce wprowadzić się Mareczek. Tak będzie wreszcie w zabarykadowanym squacie zaatakowanym przez narodowców.
Film Jakimowskiego pokazuje jak w soczewce palące problemy współczesnej, potransformacyjnej Polski. Z jednej strony społeczne pęknięcie - piękne dzielnice i biedne dzielnice, ci, którym się udało, i ci, którzy nie z własnej winy znaleźli się poza nawiasem. Wykluczeni. I nie są to żadni menele, żaden społeczny margines, żadni bezradni, ale nauczycielka i jej studiujący syn. Jeśli, czytelniku tej notki, myślisz, że tak nie może się zdarzyć, to jesteś w błędzie. Wysłuchałam w radiu dwóch ciekawych rozmów. Jedna z reżyserem, który opowiadał o dokumentacji do filmu. Druga z szefową noclegowni i działaczką na rzecz Komitetu na Rzecz Obrony Lokatorów. Obie twierdziły, że w swojej pracy spotykają się na co dzień z takimi przypadkami. Że bezdomni, jakich sobie wyobrażamy, to margines. Większość to tacy ludzie jak mamusia i Mareczek. Opowiadały o błędnym kole, w jakie trafiają ci ludzie i o tym, jak w dobrze zorganizowanym państwie powinno się im pomagać. Czas jednak wrócić do filmu. Kto dostrzega wykluczonych, mamusię i Mareczka? Kto się za nimi ujmuje? Squatersi - anarchiści znienawidzeni przez narodowców, nazywani czerwoną hołotą.
Drugi problem, jaki wskazuje Jakimowski, to nacjonalistyczna agresja, rosnące w siłę środowiska prawicowej młodzieży. Hasła o wielkiej Polsce, narodowej dumie i cały ten bełkot. Dokumentalne zdjęcia z tamtej pamiętnej manifestacji jeżą włos na głowie. Ciarki przechodzą po plecach. Atak na siedzibę antify też tak wyglądał. Symboliczna jest scena, kiedy Mareczek, a z nim Ola decydują się wejść do oblężonego squatu. To ideowy wybór, gest sprzeciwu, nieobojętności. I poszukiwanie wspólnoty. To dlatego mamusia chce tam zostać. Mareczek i Ola z obserwatorów stają się uczestnikami zdarzeń, opowiadają się po jednej ze stron.
A na koniec o scenach, które mnie drażniły. To, że mamusia jest taka porządna, że zbiera śmieci na przystanku, mogę zrozumieć. Jest typem społecznicy, tacy powinniśmy być, też powinniśmy zbierać te śmieci. Ale robienie tego na trawniku, gdzie znajduje się jedna z tablic upamiętniających rozstrzelanych w powstaniu warszawskim, i wygłaszanie patriotycznego kazania, wydało mi się przesadą. Jakby reżyser musiał koniecznie postawić kropkę nad i, pokazać drugie oblicze patriotyzmu. Niepotrzebna jest też scena, kiedy Marek zostaje pobity na komisariacie. Że tak bywa, wiemy, ale tu odbieram to jako zbędne dociśnięcie pedału do dechy. Wszystko musi tego chłopaka spotkać. A już kiedy zaczyna śpiewać hymn, wywołuje to raczej uśmiech zażenowania, niż słuszny gniew czy zadumę. Czasem lepiej zatrzymać się w pół kroku, niekoniecznie walić w widza taką dosłownością. No ale to tyle czepialstwa, bo najnowszy film Andrzeja Jakimowskiego na mnie zrobił duże wrażenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz