"The Florida Project"

Kiedy w zapowiedziach na stronie mojego ulubionego kina pojawił się amerykański film pod niewiele mówiącym tytułem "The Florida Project", nie zwróciłam na niego uwagi i z góry wstawiłam na listę filmów, których nie zamierzam oglądać. Nie przeczytałam nawet opisu - wystarczyło zdjęcie plus fakt, że to film amerykański, a ja filmy amerykańskie oglądam wyjątkowo (Mam znajomego, który nie ogląda ich z zasady, ale to już przesada). Żeby tak nie spróbować dowiedzieć się więcej? Głupie? No głupie, wiem, wiem. Więc kiedy nagle w poważnych mediach i poważnych programach zaczął brzmieć jednogłośny chór zachwytów, nie miałam wyjścia - trzeba było iść do kina. A kiedy szłam, zastanawiałam się, czy film mnie czymś jeszcze zaskoczy, bo ciągle nie dowierzając, że rzeczywiście warto, trochę za wielu rozmów na jego temat wysłuchałam. Wiedziałam, że to słuszny film (to nie ironia) o tej gorszej Ameryce, o ludziach wyrzuconych poza nawias. Surowy, niemal jak dokument, zestawiany z "Moonlight", innym rewelacyjnym amerykańskim filmem, na który kiedyś nie bardzo miałam ochotę, a potem oglądałam jak w transie. A jednak! "The Florida Project" okazał się rzeczywiście znakomicie zrobiony, grające główne role dzieci są rewelacyjne, Willem Dafoe też bardzo dobry, problem, jak już pisałam, ważny, no i na szczęście było jednak trochę inaczej, niż się spodziewałam. A dlaczego tego zdradzić we wstępie nie mogę. Trzeba zobaczyć. A kto już widział, może czytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Czas zdradzić, z jakim wyobrażeniem szłam do kina. Otóż wydawało mi się, że dzieci, które są ważnymi bohaterami tego filmu, będą biedne, ale urocze i szczęśliwe. Źródłem szczęścia miała być nieświadomość, w jakiej znajdują się sytuacji, oraz nieustanne zabawy i przygody stwarzane z tego, co dostępne. Jednym słowem ubogie, ale cudowne dzieciństwo. Takie, które potem wspomina się ciepło i z sentymentem. To wyobrażenie tylko częściowo okazało się prawdziwe. Bo rzeczywiście dzieci wydają się żyć beztrosko. Mają akurat wakacje, więc do szkoły chodzić nie muszą, pytanie, czy gdyby był rok szkolny, to by chodziły, pozostaje bez odpowiedzi, wobec tego rzeczywiście całe dnie spędzają na beztroskich zabawach i wymyślaniu przygód. Ale niemal wszystko, co robią, nie jest niewinne. Plucie na samochód, wchodzenie tam, gdzie nie wolno, wyłączanie zasilania w budynku, wyłudzanie pieniędzy na lody, a wreszcie podpalenie opuszczonych domów - to niewinne zabawy niewinnych dzieciątek. Są przy tym potwornie hałaśliwe, namolne, trudno się od nich odczepić, a  kiedy nie dostaną tego, co chcą, wyrażają złość w niewybredny sposób. Znają cały repertuar obraźliwych i wulgarnych słów oraz gestów. Lepiej nie wchodzić im w drogę.

Najmniej niewinna z trójki głównych bohaterów wydaje się Moonee. To ona jest najbardziej bezczelna, najbardziej zdemoralizowana. To ona wymyśla zabawy i jest prowodyrką większości awantur. Przy czym rzeczywiście potrafi być uroczo łobuzerska i pewnie dlatego można się nabrać na jej uśmiech i prowokacyjną minkę. W zabawy i awantury wciąga rudowłosą Jancey, która z babcią i rodzeństwem mieszka w sąsiednim motelu. Jancey jest nieśmiała, nie tak przebojowa, ale najprawdopodobniej samotna, łaknie towarzystwa, więc nic dziwnego, że pewna siebie Moonee i jej przyjaciel Scooty zaczynają jej imponować. To, że tyle można o bohaterach powiedzieć, jest zasługą rewelacyjnie grających dzieci. Ileż da się wyczytać z ich min, uśmiechów i gestów. Wszystkie są świetne, ale myślę, że dziewczynka grająca nieśmiałą Jancey zasługuje na szczególne uznanie, jej rola, nie tak efektowna, była właśnie dlatego trudniejsza.

Dzieci są irytujące i znajdują się na prostej drodze do demoralizacji, ale trudno je winić, skoro wychowują się w takich rodzinach. Pozostawione bez dozoru, puszczone samopas korzystają z wolności. Jeśli z jakiegoś powodu siedzą w pokoju, to spędzają czas na oglądaniu telewizji albo na zabawie smartfonem czy innym ipadem. Czasem bawią się zabawkami. Zresztą o jakim sensownym spędzaniu czasu można mówić, jeśli ich domem jest ciasny pokój w przydrożnym motelu, w którym mieszkają ludzie wyrzuceni poza nawias amerykańskiego snu. Tacy, którzy pracując ciężko, ledwo wiążą koniec z końcem, samotne matki albo babcie zajmujące się wnukami w zastępstwie nieradzących sobie córek, albo życiowi wykolejeńcy i nieudacznicy. Tu dygresja. W jeden ze świątecznych dni  przeczytałam przygnębiający reportaż o ludziach, którzy pracując na etatach, zarabiają poniżej dwóch tysięcy. To między innymi pomocnica wychowawczyni  w przedszkolu, opiekunka społeczna, laborantka w szpitalu. Za takie pieniądze muszą utrzymać w najlepszym przypadku tylko siebie, w gorszym także dziecko. Opowiadają, jak się gimnastykują, żeby przeżyć miesiąc. Warte refleksji.

Ale koniec dygresji, wracam do filmu. W tym pokoju, który jest namiastką domu, na okrągło idzie telewizor, gapią się w niego nie tylko dzieci, ale i znudzone matki. I tu zaskoczenie drugie. Wyobrażałam sobie, że będzie to opowieść o biednych, ciężko pracujących, próbujących utrzymać się na powierzchni ludziach, których kapitalizm wyrzucił na margines życia. O ludziach, których nie dostrzegamy. My, którym się jakoś powiodło, lepiej, gorzej, ale jednak. My, których stać na bilety do tego symbolicznie rozumianego Disneylandu (no bo niekoniecznie do prawdziwego), my, którzy podobnie jak to małżeństwo spędzające na Florydzie miodowy miesiąc, też dostalibyśmy szału, gdybyśmy przez pomyłkę trafili do tego fioletowego, koszmarnego motelu zamiast do przyzwoitego hotelu. I rzeczywiście takimi kobietami są matka Scootiego i babcia Jancey. One walczą, robią, co mogą. Inaczej Halley, matka Moonee.

Nie znamy jej przeszłości, nie wiemy, co doprowadziło ją do takiego momentu w życiu, nie mamy pojęcia, czy cokolwiek  ją usprawiedliwia. W każdym razie to, co obserwujemy, jest straszne. Halley najwyraźniej nie lubi się przemęczać, woli kombinować, oszukiwać, w końcu naciągać i kraść. Kiedy i to nie przynosi pieniędzy, w zanadrzu ma swoje ciało. Jest wulgarna, prymitywna, hałaśliwa, irytująco bezczelna, szczególnie, kiedy nie dostaje tego, czego chce. Dzieckiem właściwie się nie zajmuje, jedzą byle co, w pokoju panuje potworny bałagan, telewizor idzie na okrągło. Trudno się dziwić, że Moonee jest zdemoralizowana, skoro ma taki wzór. W relacjach z ludźmi zachowuje się jak matka, która nawet przy córce przeklina, ubliża innym, pokazuje, że bezczelnością można wiele wygrać. Czy taka była zawsze? Czy próbowała coś zmienić, kiedy pojawiło się dziecko, ale nie potrafiła? Czy gdyby zajęła się nią opieka społeczna, uporządkowałaby jakoś swoje życie? Czy poddała się, bo doszła do wniosku, że nie warto? Nie warto tyrać cały dzień za pieniądze, które i tak skazują na wegetację w motelu tylko z daleka przypominającym pałac. A jednak chociaż tak irytująca i zdemoralizowana Halley chyba kocha swoją córkę. Od czasu do czasu próbuje sprawić jej jakąś przyjemność i radość. Najbardziej  wzruszający i budujący jest moment, kiedy siedzą razem z Jancey nad jeziorem, obserwując fajerwerki. Być może potem dlatego zabiera córkę na śniadanie, które zjedzą za darmo, podszywając się pod hotelowych gości, bo już wie, co się stanie. Chce sprawić Moonee ostatnią przyjemność. To znakomita scena, znakomicie rozegrana i zagrana. Kiedy dochodzi do najgorszego, trudno nie żałować dziewczynki. Pytanie jednak, co lepsze - opieka takiej matki czy rodzina zastępcza? Jest bardzo prawdopodobne, że zostając z matką, dziewczynka zdemoralizuje się jeszcze bardziej, a w przyszłości powieli jej los. Pytanie, dlaczego opieka społeczna nie próbowała pomóc im wcześniej. Bo nie były nigdzie zameldowane, a więc właściwie nie istniały? A Ameryka to nie Szwecja czy Norwegia i opieka społeczna jest tam niewydolna? Nie wiem, ale wcale by mnie to nie zdziwiło.

Na osobne studium zasługuje grany przez Willema Dafoe Bobby, menadżer motelu. Wrażliwy, opiekuńczy, rozdarty pomiędzy sympatią i litością dla dzieci oraz ich matek a wkurzeniem i świadomością, że dalej tak być nie może.

Świetny, świetnie zagrany, poruszający, niejednoznaczny film. Ale skoro zestawia się go z "Moonlight", to muszę szczerze wyznać, że dla mnie to ten ostatni jest mistrzostwem kina. Jeszcze lepszym, jeszcze głębszym, jeszcze bardziej niejednoznacznym i jeszcze bardziej poruszającym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty