Nie czytam takich książek, nie sięgam po wywiady rzeki, szerokim łukiem obchodzę książki o aktorach, a tym bardziej celebrytach. Joanna Kos-Krauze celebrytką nie jest, aktorką też nie, ale książki „Jest życie po końcu świata” (Znak Literanova 2017) napisanej wspólnie z Aleksandrą Pawlicką pewnie bym nie wzięła do ręki. Ba, nawet o niej nie słyszałam, chyba jest dość słabo reklamowana. Ale polecał ją ktoś, z czyich ust nie spodziewałabym się pochwały książki, której bohaterką jest Joanna Kos-Krauze. Powiedział, że jest przejmująca i że koniecznie trzeba ją przeczytać. Jeśli czytać to tylko teraz, zaraz po obejrzeniu filmu „Ptaki śpiewają w Kigali”, tak pomyślałam i tak zrobiłam. Pochłonęłam ją w ciągu kilku dni.
„Jest życie po końcu świata” to nietypowy wywiad-rzeka, właściwie nie jest nim w ogóle. To reporterska opowieść o Rwandzie Aleksandry Pawlickiej przeplatana rozmowami z Joanną Kos-Krauze. Rozmowy te można podzielić na trzy grupy. W jednych reżyserka opowiada o swoich pobytach w Afryce, o swoim w niej pomieszkiwaniu, o jej mieszkańcach. Przyznam, że ta część książki momentami mnie drażniła. A działo się tak wtedy, kiedy Joanna Kos-Krauze zaczynała snuć rozważania na temat ludzkiej natury, psychologizować i filozofować. To, co mówiła, niekoniecznie mnie przekonywało, takie rozmowy mogłyby się śmiało znaleźć w ambitnym, ale jednak lifestylowym magazynie. Ich motywem przewodnim jest ludobójstwo i życie po nim. I kiedy Joanna Kos-Krauze mówi konkretnie, przytacza fakty, opowiada historie ludzi, których w Rwandzie spotkała, z którymi nawiązała bliższą relację, jest znacznie lepiej.
Druga grupa rozmów to historia jej związku z Krzysztofem Krauze - od początku znajomości, przez wspólną pracę, chorobę, śmierć, pogrzeb, aż po próbę budowania nowego życia. Równoprawnym bohaterem tych rozmów jest sam reżyser. Przyznam, że jego portret wydał mi się bardzo ciekawy. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że zamiast człowieka sukcesu, a tak go odbierałam, odkryłam postać tragiczną. Nie znałam go takiego - wrażliwego, rozczarowanego tym, co robi, niezadowolonego z efektów swojej pracy, niewierzącego w sukces, borykającego się z krytyką, depresyjnego. Smutna jest ta opowieść. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie reżysera, którego niebanalne obrazy zawsze bardzo przeżywałam i ceniłam. Pamiętam, że kiedy umarł, pomyślałam z ogromnym smutkiem, że już nigdy nie zobaczę jego nowego filmu.
Wreszcie trzecia grupa rozmów dotyczy filmów – od „Długu” po najnowszy, „Ptaki śpiewają w Kigali”. Dostajemy ciekawą opowieść o pracy nad każdym z tytułów - od rodzenia się pomysłu, przez kilkakrotne albo nawet kilkunastokrotne poprawianie scenariusza, rozmaite kłopoty w czasie produkcji, wątpliwości, aż do odbioru przez widzów i recenzentów. Wiele się dowiedziałam, wiele sobie przypomniałam. Przyznam, iż zupełnie nie pamiętałam, że „Mój Nikifor” miał początkowo słabe recenzje, a jego recepcja zmieniła się po sukcesach za granicą.
Ale może najważniejsza jest reporterska opowieść Aleksandry Pawlickiej o Rwandzie. Wydawało mi się, że po przeczytaniu książki Wojciecha Tochmana „Dzisiaj narysujemy śmierć” i „Strategii antylop” Jeana Hatzfelda już niczego nowego na temat ludobójstwa się nie dowiem, a jednak myliłam się. Aleksandra Pawlicka i Joanna Kos-Krauze odwiedzają miejsca związane z tamtą tragedią i wokół nich snują dramatyczną historię wydarzeń z roku 1994. Chyba największe wrażenie zrobiło na mnie to, że w Rwandzie ludobójstwo dotknęło niemal wszystkich. Albo je przeżyli, albo, jeśli przebywali w tamtym czasie za granicą, stracili bliskich, albo mordowali oni lub ich najbliżsi, a teraz muszą żyć obok siebie, bo inaczej się nie da. Pawlicka porządkuje fakty historyczne, nakreśla polityczne tło, przypomina niechlubną rolę państw Zachodu, szczególnie Belgii i Francji, wiele też pisze o odpowiedzialności Kościoła za eksterminację Tutsi. Byli oczywiście księża, którzy pomagali, ale byli też tacy, którzy dostarczali mordercom benzyny, którą podpalano ludzi szukających schronienia w kościołach, inni sączyli nienawiść, jeszcze inni w najlepszym razie pozostali bierni. Do dziś Kościół chroni księży zamieszanych w tamte zdarzenia. Wydaje mi się, że rozdziały o Rwandzie są tym bardziej cenne, że mają szansę trafić do czytelnika, który z tymi faktami nigdy się nie zetknął albo wie na ten temat niewiele. Jeżeli skuszony rozmowami ze znaną reżyserką przeczyta całą książkę, to chwała autorkom za to.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz