"Pod Mocnym Aniołem"

To oczywiste, że prawie każdy miłośnik kina w miniony weekend pobiegł na najnowszy film Smarzowskiego. Ekranizację prozy Jerzego Pilcha, za którą swego czasu autor dostał Nike, zapowiadano od dawna. Im bliżej premiery, tym większy szum medialny. W roli głównej Więckiewicz, w pozostałych stała ekipa Smarzowskiego. Oczekiwania wywindowane pod niebo. I ja czekałam niczym na święto jakieś wielkie, robiąc sobie nadzieję na filmowe doznania dużego kalibru. Niemal drżałam z niecierpliwości. I ..., tak, tak, czytelniku tej notki, nie mylisz się, nadmuchana wyobrażeniami bańka pękła. Klapa, rozczarowanie, żal, że jeden z ulubionych reżyserów tym razem zawiódł. Moim zdaniem jest to najsłabszy z filmów Smarzowskiego (nie widziałam tylko "Małżowiny"). Dlaczego tak kręcę nosem? Powiem krótko: temat mnie specjalnie nie obszedł, pozostałam obojętna na los głównego bohatera i innych pacjentów oddziału odwykowego, historia miłosna nie porusza, a jakby jeszcze tego było mało, od jakiegoś momentu, o zgrozo, film wydał mi się monotonny i nużący. Jednym słowem nie stało się nic z tego, co tak hałaśliwie obiecywali realizatorzy i spece od marketingu. Nie wiem, czy "Pod Mocnym Aniołem" zachwiało Polską, mną na pewno nie. Szkoda. Idąc do kina, marzę o filmie, o którym łatwo nie da się zapomnieć. Chcę zostać wstrząśnięta i przeorana. Oczywiście nieco przesadzam, nie jestem pierwszą naiwną, która wierzy reklamowym sloganom. Jednak mimo moich narzekań "Pod Mocnym Aniołem" zobaczyć trzeba, w końcu Smarzowski nawet w słabszej formie wart jest wyprawy do kina (to przecież nie taka porażka, jaką okazali się "Przelotni kochankowie" Almodovara). Warto wyrobić sobie własną opinię. Tyle w pierwszej części, a kto film już widział i może przejść do ciągu dalszego po szczegóły. Zapraszam.

Od razu przyznam, że nie czytałam książki Pilcha. Właściwie początkowo chciałam to zrobić przed obejrzeniem filmu, ale natychmiast przyszło otrzeźwienie. Nie ma nic gorszego, niż zapoznanie się z literackim pierwowzorem, albo jego ponowna lektura, tuż przed wyprawą do kina. W takiej konfrontacji film, z konieczności operujący skrótem, najczęściej nie dorasta do wyobrażeń. Zbyt dokładnie pamiętamy książkę, aby to, co na ekranie, nie wydało się nędznym echem literatury. Pewnie, że nie zawsze tak jest, w wypadku opowiadania ta reguła nie musi się sprawdzać, ale jako że "Pod Mocnym Aniołem" to powieść, wolałam nie ryzykować. Mam w pamięci kilka zepsutych filmów właśnie z tego powodu. Dlatego lekturę odłożyłam na później. Coś tam jednak do mnie dotarło, jakieś strzępy porównań. Podobno książka bardziej krzepi, podobno historia miłosna bardziej wzrusza. Zostawmy jednak powieść, której, jak przed chwilą wspomniałam, nie znam. Zajmijmy się tylko filmem.

Obojętność. To słowo chyba najlepiej oddaje mój stosunek do najnowszego obrazu Smarzowskiego. A niestety nie ma chyba nic gorszego. Historia Jerzego, wziętego pisarza, człowieka sukcesu, uwielbianego przez kobiety, a jednocześnie nałogowego alkoholika, powinna wstrząsnąć, zbrzydzić, poruszyć. Nic z tego. Pozostałam zimna niczym sopel lodu. Oglądałam chłodnym okiem obserwatora, jak często patrzy się na film przyrodniczy. Podobnie traktowałam całą galerię alkoholików graną przez wybitnych aktorów. Zdarzało mi się roześmiać, podziwiałam aktorskie popisy, ale nic więcej. Może za mało w nich życia? Za mało ludzi z krwi i kości? Może za bardzo przypominają literackie figury? Na oddziale odwykowym spotkamy cały społeczny przekrój: artystów, intelektualistów, księdza, kierowcę, zakompleksioną kobietę w dzieciństwie zdominowaną przez ojca, robotnika, rolnika i wreszcie tych z samego dna. Ale przecież oni wszyscy są na dnie, dlatego są tu, na odwyku. Niektórzy po raz kolejny. Dlaczego piją? Słuchamy całej litanii, ale to właściwie bez znaczenia, bo tak naprawdę każdy powód jest dobry. Jestem świadkiem ich wyznań, wspomnień z przeszłości, ale mnie nie poruszają. Mam przed oczami diagnozę społeczną, nie mam prawdziwego życia. Nawet losy Jerzego, artysty, który jest pewien, że picie kontroluje, że to nie jego problem, artysty, dla którego alkohol jest literackim paliwem (ileż wspaniałych historii usłyszy w szpitalu, wystarczy tylko trochę literacko podrasować, tylko trochę zmitologizować!) śledzę chłodnym okiem. Obojętna pozostaję na miłość. Nie umiem wzruszyć się losem studentki, jedynej barwnej osoby na ekranie (dosłownie barwnej, jej intensywnie niebieski płaszcz aż oślepia, pewnie to nie przypadek), która zakochała się w Jerzym, chociaż tego nie chciała, i musi patrzeć na jego upodlenie (jednak "Pod Mocnym Aniołem" na pewno nie jest filmem o współuzależnionej kobiecie; ona to też  tylko figura). Podobnie nie umiem współczuć porzuconemu Jerzemu. Nie jest to więc również film o zbawczej sile miłości. Nawet jeśli taki był zamysł, gdzieś się rozmył w szeregu wielu nawracających wspomnień podsuwanych przez chaotyczną pamięć bohatera. Ten ciąg coraz bardziej zapętlających się zdarzeń, wspomnień z pobytów w klinice, które nakładają się na siebie i mieszają, ciąg coraz bardziej onirycznych, nielinearnych scen miał pewnie wessać widza w świat alkoholika, zmęczyć, przerazić, zmarnować. Mnie po prostu w pewnym momencie zaczął nużyć. Za dużo tego. Zobojętniałam do reszty. 

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Jak słyszę, film niektórym niesie nadzieję, jest w nim podobno odrobina optymizmu. Ale moim zdaniem zakończenie jest otwarte. Dziewczyna nie przyjechała po Jerzego, w ostatniej scenie widzimy go, jak stoi w tym swoim bermudzkim trójkącie, jakby się wahał. Co zrobi? Czy, jak poprzednio, pójdzie Pod Mocnego Anioła albo do sklepu z alkoholem czynnego, jakżeby inaczej, całą dobę? Jakoś nie odnajduję w tej scenie nadziei.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty