Właściwie nie miałam zamiaru czytać tej książki. Tak jak i pozostałych reportaży Filipa Springera. Nie, nie dlatego, że mam coś przeciwko. Odwrotnie, błyskawiczny rozwój pisarskiej kariery ich autora śledzę z dużym zainteresowaniem. Czytelniku tej notki, niech cię nie zmyli mój ton i kursywa użyta w poprzednim zdaniu. To nie ironia, ale dystans do zwrotu pisarska kariera. Naprawdę mój czytelniczy słuch każe mi podziwiać autora, który zajął się niebanalną tematyką. Doskonale wiem, co napisał, czytałam i wysłuchałam kilku albo nawet kilkunastu przeprowadzonych z nim wywiadów. Wszystkie bardzo ciekawe. Tematy też są mi bliskie. Ale powtórzę po raz nie wiem który: nie ma czasu na czytanie wszystkiego, co by się przeczytać chciało. Książki napierają ze wszystkich stron. Nowości, nieoczekiwane odkrycia (jak przeczytasz jedną pozycję jakiegoś autora albo na jakiś temat, to, bywa, że natychmiast masz ochotę na następne), a i do klasyki miałoby się ochotę wrócić albo sięgnąć po zaległości. Kolejka się wydłuża, półka książek oczekujących na przeczytanie puchnie, lista książek oczekujących na kupienie jest jeszcze dłuższa. a przecież czytam, czytam, czytam, czytam. Czasem ten nadmiar mnie po prostu przeraża. Dlatego Filipa Springera starałam się wyprzeć z pamięci, nie wpisywać na listę, bo za dużo, za dużo. Broniłam się dzielnie, ale kiedy szum medialny związany ze świeżo wydaną książką autora zaczął wwiercać się w moje mózgowe zwoje, skapitulowałam. Nie, nie uległam reklamie. Zrozumiałam, że "Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni" Filipa Springera (Czarne 2013) to książka dla mnie!
Jeśli, czytelniku tej notki, i ty nie możesz spokojnie patrzeć na tysiące zalewających nas billboardów, jeśli i ciebie bolą oczy od paskudnych szyldów, szyldzików, reklam, banerów porażających swą szpetotą, umieszczonych na płotach, fasadach i gdzie popadnie, jeśli i ciebie drażnią oblepione chałupniczymi ogłoszeniami słupy, wiaty przystanków i rynny, jeśli twoje poczucie estetyki ranią poustawiane nawet w centrach miast byle jakie budy, które udają sklepy, jeśli i ciebie irytuje (aż prosi się tu o mocniejsze słowo) ten architektoniczno-estetyczny bajzel, który nas otacza, to i ty powinieneś przeczytać tę książkę. Ale może powinni sięgnąć po nią przede wszystkim ci, którym to wszystko nie przeszkadza? Już nie pamiętam, czy to Springer, czy może ktoś inny w radiowej dyskusji powiedział, że takie książki są właśnie po to, aby zwrócić uwagę na problem. Ostrzegam. "Wanna z kolumnadą" podnosi ciśnienie i po prostu przygnębia. Po przeczytaniu pierwszego rozdziału, "Ucieczka z ulicy Urbanistów", byłam niemal chora. Wcale nie dlatego, że Springer odkrył przede mną coś nowego. Doskonale zdaję sobie sprawę z urbanistycznego chaosu wokół, z budowania bez ładu, składu i myślenia o przestrzeni, z bezładnego rozlewania się osiedli po obrzeżach polskich miast. Ja to wszystko dostrzegam i cierpię. Ale Springer pokazał coś znacznie gorszego: mechanizm, który na to wszystko pozwala, i brak nadziei, że cokolwiek się zmieni. Jest jeszcze gorzej! Billboardy, reklamy, szyldy, papierowe ogłoszenia, rosnące jak grzyby po deszczu płoty grodzące osiedla i budynki, nawet te ohydne budy (akurat o nich autor nie pisze, to mój wkład w temat) można dość łatwo zlikwidować. Wystarczy odpowiednie prawo konsekwentnie realizowane. Nawet bloki z wielkiej płyty zainfekowane jednostką chorobową nazwaną przez Springera pastelozą kiedyś zmienią swój kolor. Mogę sobie wyobrazić, że za, powiedzmy, dziesięć, może piętnaście lat ten problem zniknie. Niestety nie znikną te wszystkie osiedla-sypialnie wyrastające gdzieś w polu, źle zaprojektowane, budowane chyba tylko z myślą o zysku, nie znikną brzydkie budynki, nie zniknie hotel Gołębiewski w Karpaczu, zbrodnia dokonana na krajobrazie. To rany zadane polskiej przestrzeni publicznej na dziesiątki a może setki lat. Podobnie jak uregulowanie rzek czy ich zniknięcie (temu poświęca autor osobny rozdział). Springer nie tylko nazywa i diagnozuje problemy, nie tylko pokazuje mechanizmy, które je powodują, ale także uświadamia konsekwencje estetyczne (to oczywiste), gospodarcze i społeczne, a z tych często nie zdajemy sobie sprawy. Przez karty jego książki przewijają się także ci, którym problem doskwiera. To architekci, urbaniści, ale może przede wszystkim samotni szaleńcy, którzy na własną rękę, dostępnymi sobie metodami próbują zwalczać wszechogarniającą nas brzydotę. Niestety często to walka z wiatrakami. Nie zawsze, na szczęście.
I na koniec jeszcze jedno. Mój znajomy, z którym dzieliłam się emocjami wywołanymi książką Springera, próbował tłumaczyć to wszystko biedą i zwalać winę na bieżącą politykę. Biedni ludzie nie mają pieniędzy na porządną reklamę, porządne ogłoszenie, stąd to chałupnictwo. Niestety to nie tak. Za wielkopowierzchniowymi reklamami, za płachtami spowijającymi budynki, za hotelem Gołębiewski, za nowymi osiedlami, za tym wszystkim stoją wielkie pieniądze, wielki, często bezwzględny, biznes i lokalne układy i układziki. I zupełnie nie ma znaczenia opcja polityczna powiatowego czy miejskiego urzędnika wydającego zgodę na budowę tych koszmarów.
Trafiony, zatopiony. Przeczytałam "Wannę z kolumnadą" i teraz mam ochotę na "Miedziankę" i książkę o Hansenach. Kiedy po nie sięgnę? Kiedyś na pewno.
PS. Emocje towarzyszące pisaniu tej notki zamąciły mi umysł i pewnie dlatego nie wspomniałam, że książka Springera to także album zawierający dokumentację zbrodni popełnianych na krajobrazie. Po prostu książka pięknie wydana (niestety dlatego droższa).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz