"Na głębinie"

Na książki zdarza mi się trafiać przez przypadek, ale na filmy nigdy. A islandzki film "Na głębinie" trafił mi się właśnie tak. Nie miałam pojęcia o jego istnieniu, dopóki nie odkryłam go na internetowej stronie miesięcznika Kino, gdzie w prawym górnym rogu znajduje się lista tytułów, których przegapić nie wolno. Wśród nich był jeden, którego nie tylko nie widziałam, ale nie wiedziałam, że jest. Tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie zaczynali go grać w moim mieście w małej kinowej salce tylko na jednym seansie (a premierę w Polsce miał szóstego grudnia, pewnie kopii jak na lekarstwo). Chociaż niełatwo ten film wytropić, piszę o nim, bo naprawdę warto go obejrzeć. To historia oparta na faktach. W 1984 (mogłam się pomylić o rok czy dwa) zatonął kuter rybacki, z kilkuosobowej załogi ocalał jeden człowiek. Sześć godzin płynął w lodowatej wodzie. Po pięciu minutach powinien stracić świadomość i utonąć. Tak mówią prawa fizyki. Przeżył. Cud? Naukowy fenomen? Jakie siły znalazł w sobie mężczyzna, który wygrał z naturą? Czy w ogóle można to wyjaśnić? O tym opowiada ten spokojny, skromny, piękny i, zapewniam, bardzo ciekawy film. Warto jeszcze zwrócić uwagę na odtwórcę głównej roli i świetne zdjęcia surowej islandzkiej wyspy, na której toczy się akcja. A tych, którzy nadal czują się nieprzekonani, informuję, że współautorem scenariusza i reżyserem jest Baltasar Kormakur, twórca filmu "101 Reykjavik". Tyle we wstępie, a jeśli ktoś widział, może przeczytać ciąg dalszy.

"Na głębinie" to opowieść o zwyczajnym człowieku, który w ekstremalnej sytuacji znalazł w sobie niezwykłą siłę, aby ratować  życie. Misiowaty Gulli niczym specjalnym się nie wyróżnia. Pracuje na kutrze, mieszka z rodzicami, wolne wieczory spędza, jak inni, w pubie. Tańczy, pije, pali jak smok, jeśli trzeba w obronie kumpla wda się w awanturę. Jest nieco nieśmiały, nie znajdzie w sobie odwagi, aby nawiązać znajomość z dziewczyną, która mu się podoba. Nie zrobi tego nawet, kiedy wróci do miasteczka, chociaż była to jedna z obietnic złożona sobie i Bogu, gdy walczył o życie. Spełni inne: zaopiekuje się psem kolegi, pocieszy wdowę po przyjacielu i jej dzieci. To jednak prostsze niż poderwanie nieznajomej. Będzie dziwił się sławie, jaką nagle zyskał. Rozgłos nie pasuje do tego zwyczajnego, nieśmiałego faceta. Chociaż boi się powrotu do domu, wróci na swoją wyspę, do miasteczka, a w końcu nawet na kuter. Będzie żył jak dawniej.

Oczywiście najważniejsze miejsce w filmowej opowieści stanowi niezwykły wyczyn Gulliego i pytanie: jak to było możliwe? Rozpacz, zwątpienie, nadzieja i determinacja mieszają się ze sobą. Gulli wie jedno, za wszelką cenę musi płynąć, musi się starać dotrzeć do brzegu. Jeśli będzie czekał na pomoc, na pewno zamarznie. Najpierw zrobi wszystko, aby ratować przyjaciela. Kiedy zostanie sam, przyjdzie pierwsza chwila zwątpienia. Samotność jest pewnie tym bardziej dojmująca, że wokół noc. Przygniata go świadomość, że jest nic nieznaczącą drobinką w żywiole oceanu. Pociechę dają mu mewy. Jak powie potem, nigdy nie był dla nich dobry. Teraz to jedyne żywe stworzenia. Gulli modli się, ale bez przesady. Chyba ważniejsze są rozmowy z ptakami i wspominanie przeszłości. Nie myśli o śmierci, skupia się na zadaniu. Zanim dotrze do celu, stoczy walkę z własną słabością i przeciwnościami natury. Nadzieja pojawia się i znika. Najpierw statek, który go nie zauważa, potem, kiedy dopłynie do wyspy, musi jeszcze ją zdobyć. Nie da się wspiąć po klifie w miejscu, w którym wyszedł z wody smagany wiatrem i falami, musi jeszcze raz wejść do lodowatego oceanu i płynąć dalej. Ile hartu ducha trzeba w sobie mieć, aby w takiej chwili nie załamać się i na nowo podjąć wyzwanie! Przyznam, że mnie najbardziej przeraził moment, kiedy okazało się, że Gulli, zanim dotrze do miasteczka, ma do pokonania skalisto-lodowe pustkowie. Wtedy poczułam potworne zimno, rany na bosych nogach, chłód mokrej koszuli na wyziębionym ciele. Jaką determinację trzeba mieć, aby brnąć przed siebie? Może klucza należy szukać w przeszłości? Mieszkańcy wyspy doskonale pamiętają katastrofę sprzed lat, wybuch wulkanu, który przysypał miasteczko czarnym pyłem. Najpierw nocna ewakuacja, w pośpiechu, w panice. Sceneria tyleż groźna, co piękna. Ognista lawa i  płonące domy rozświetlają czarną noc. Nie wszyscy zdecydowali się wrócić. To, co zobaczyli śmiałkowie, było i fantastyczne, i przerażające zarazem. Miasteczko utopione w wulkanicznym, czarnym pyle. Powtórzę po raz kolejny: ile determinacji trzeba w sobie mieć, aby zacząć tu nowe życie? Skąd wziąć siłę, aby oczyścić dom, w którym czarno? A jednak po latach miasteczko żyje i wygląda niezwykle usadowione w nadmorskiej kotlinie otoczonej wzgórzami. Szczególnie nocą, kiedy proste, małe, białe domki przypominają rozżarzone lampiony. No więc może tamto doświadczenie go zahartowało? Ale czy da się w ogóle znaleźć odpowiedź? Gulli godzi się wziąć udział w naukowych badaniach. Miałam wrażenie, że robi to z zaciekawieniem i pewnym rodzajem pasji. W końcu jednak rezygnuje i wraca do domu. Dlaczego? Bo tak naprawdę nie ma odpowiedzi? A może odpowiedź nie jest dla niego ważna? Naukowcy próbują swoim szkiełkiem i okiem rozwikłać zagadkę, zmierzyć, zbadać, znaleźć rozwiązanie i skuteczne remedium dla innych rozbitków. Gulli mówi dość i zostaje z tajemnicą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty