"Wilk z Wall Street"

Ostatnia posucha w kinie sprawiła, że moja tęsknota za filmem urosła do niebotycznych rozmiarów. Dlatego wcale nie jestem pewna, czy gdyby najnowszy film Martina Scorsese wszedł na ekrany w czasie obfitości premier, miałabym aż tak wielką ochotę go oglądać. Ale ponieważ prasę ma znakomitą, więc pewnie jednak bym się wybrała. Jest też trzeci powód, dla którego "Wilka z Wall Street" obejrzałam. Kto widział znakomitą "Chciwość", ma okazję do porównań. Bardzo byłam ciekawa, jak film hollywoodzkiego giganta wypadnie na jej tle, wszak oba mierzą się z tym samym tematem. Spekulacje na giełdzie, machinacje finansowe na pograniczu prawa, przyczyny finansowego kryzysu, ludzka chciwość, rozpasana pazerność. Oto mój werdykt. Film Martina Scorsese jest rzeczywiście znakomicie zrobiony, ogląda się go niemal jednym tchem, chociaż trwa trzy godziny (jeśli chcę być do końca szczera, muszę dodać, że końcówka jest jednak nadmiernie rozwleczona), nie ma jednak takiej siły rażenia jak "Chciwość". Do dziś pamiętam przerażenie, zdumienie i niesmak, jaki towarzyszył mi po obejrzeniu tamtego filmu. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, jak można być takim cynikiem, takim draniem! Kiedy opuściłam kino i znalazłam się w galerii handlowej ("Chciwość" grali niestety tylko w dużych kinach), miałam dojmujące poczucie nierzeczywistości tego kolorowego, sztucznego świata. Chciałam stamtąd jak najszybciej uciekać. To nie były tylko moje wrażenia, potem ktoś zwierzał mi się z podobnych. "Wilka z Wall Street" na szczęście mogłam obejrzeć w moim ulubionym małym kinie, ale jestem pewna, że nawet gdybym zobaczyła go w tamtym miejscu, po seansie nie poczułabym tego, co wtedy. Bo film Martina Scorsese to, moim zdaniem, jednak tylko znakomite kino rozrywkowe. Przepych i rozmach, z jakim jest zrobione, stępiają ostrze krytyki. Wybrać się oczywiście warto. I jeszcze jedno: trzeba przygotować się na atrakcyjnie opakowaną tonę bluzgów i bezustanne bachanalia. Wszak bohaterowie to mimo wszystko białe kołnierzyki z Wall Street zamknięte w szklanych klatkach wieżowców lub luksusowych rezydencjach. Tyle tytułem wstępu. Dokładniej o tym, co przeszkadzało mi w filmie Martina Scorsese jak zwykle w części drugiej. Kto film już widział, może czytać dalej. Zapraszam.

Kluczowe pytanie brzmi: co sprawia, że "Wilk z Wall Street" raczej bawi, niż przeraża? A przynajmniej nie przeraża tak, jak powinien? Owszem, kiedy go oglądałam, zdarzały się momenty, w których czułam obrzydzenie. Ta niepohamowana niczym zachłanność na bezustanną zabawę, nieograniczoną konsumpcję, seks, dragi, alkohol i pieniądze. Orgie seksualne niczym w starożytnym Rzymie. Przedmiotowe traktowanie kobiet, które Jordan Belfort i jego kompani sprowadzają tylko do obiektu seksualnego. Jakieś dzikie, wręcz pierwotne, zachowania: wrzaski, bluzgi, poklepywania, tarmoszenie, chichot. Prymitywne marzenia. Więcej, więcej, więcej. Traktowanie ludzi jak przygłupów, od których bezkarnie i bez skrupułów można wyciągać pieniądze po to, aby zarobić. Nieważne, że oni stracą. I ci wszyscy maklerzy czy brokerzy wpatrzeni w Belforta jak w obrazek, gotowi skoczyć za nim w ogień, bez cienia refleksji. To wszystko budzi wstręt, ale tylko na chwilę. Całość jednak nie dotyka. Dlaczego? Bo bohaterowie Scorsese, chociaż przecież wstrętni, budzą zaciekawienie i, nie oszukujmy się, przynajmniej trochę sympatii. Są, jak podpowiada mi moja intuicja (ale mogę się mylić, gdyż, wstyd się przyznać, w filmografii Martina Scorsese mam jakieś dziwne luki), jakąś wersją bohaterów jego gangsterskich filmów.

Belforta uczynił reżyser narratorem, który zwraca się z ekranu bezpośrednio do nas, widzów. Ten zabieg skraca dystans i natychmiast traktujemy go jak znajomego dzielącego się z nami swoją nieprawdopodobną historią wzlotu i upadku. Wieczny chłopiec skory do najdzikszych swawoli. Jakby tego było mało, główny bohater fascynuje. Może nie tyle pomysłowością, ile oratorskimi popisami, aktorskimi występami, umiejętnością panowania nad wpatrzonym w niego tłumem podwładnych. Belfort to typ guru, który potrafi zawładnąć ludzką masą. Tyleż przerażający, niebezpieczny, co fascynujący. Doceniamy też jego lojalność wobec najlepszych kumpli. Ostatecznie to Donnie, przyjaciel, zdradza go, ratując siebie. A kompani od biznesu i hulanek? Banda rozpasanych, nawalonych dziwaków i świrów, ale też przecież sympatycznych. Nie cyniczni dranie, ale swoje chłopy. Rubaszne, wyluzowane, skore do wiecznej zabawy i najdziwniejszych wygłupów. Jakby nadal mieli kilkanaście lat.

Jest jeszcze drugi powód, który sprawia, że film Martina Scorsese  raczej bawi niż przenikliwie analizuje chciwość. To wręcz barokowa przesada. Historię Belforta i jego kumpli, ich działania a szczególnie styl życia cechuje barwny nadmiar. Za dużo tu wszystkiego. Pieniędzy, bogactwa, alkoholu, dragów, seksu i imprez. Ich życie to wielkie przedstawienie, kiczowata rewia, na którą producent nie poskąpił pieniędzy, a nie ambitny dramat, który przeora sumienie widza. Oglądając film, przecież oparty na faktach, zastanawiałam się, na ile twórcy podkręcili historię Jordana Belforta, a na ile zrobił to on sam w swojej książce? Czy rzeczywiście tak żył, tak się zabawiał? Czy w swoich wspomnieniach pisze o wyrzutach sumienia? Stać go na refleksję? Żal za grzechy? Bo jego filmowe wcielenie po spektakularnym upadku zaczyna karierę od początku. Cynicznie uczy wpatrzonych w siebie adeptów chciwości, jak wcisnąć każde badziewie takim naiwniakom jak my.

Ta wizja świata, te wyprane z sumienia chciwe typy powinny przerażać. Tymczasem znakomicie się bawimy, może już pod koniec nieznacznie znużeni, z niebezpieczną fascynacją oglądając wyczyny Jordana Belforta. Tylko czasem czujemy obrzydzenie. Dopiero potem, na poziomie rozumu, przychodzi otrzeźwienie. Zawsze jednak istnieje niebezpieczeństwo, że niektórzy widzowie zatrzymają się na poziomie zabawy. Dlatego zdecydowanie wybieram chłodną, drapieżną, wstrząsającą "Chciwość". Kto nie widział, polecam.

PS. Zapomniałam dodać, że Leonardo di Caprio jest rzeczywiście znakomity.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty