O "Pensjonacie" Piotra Pazińskiego (Wydawnictwo Nisza 2009) usłyszałam kilka lat temu w jakimś nieistniejącym już dziś programie telewizyjnym poświęconym polskiej literaturze. Same pochwały, świetne recenzje, już wtedy (chyba?) chciałam ją przeczytać. Jeśli jednak nie kupi się książki od razu, to potem wypierają ją kolejne nowości i inne czytelnicze zachcianki. Tak było i tym razem. Miesiące a nawet lata płynęły, a ja od czasu do czasu przypominałam sobie o "Pensjonacie". Aż pewnego pięknego dnia ostatnich wakacji wpadł mi w ręce przeceniony, kosztował jakąś śmieszną kwotę. Takiej okazji nie mogłam wypuścić z ręki, kupiłam, ba, szczęśliwą posiadaczką drugiego egzemplarza została moja przyjaciółka, namówiona przeze mnie. Ona przeczytała od razu, moja książka swoje na półce odczekała, aż nadszedł jej czas (decyzję o lekturze niewątpliwie przyspieszyła wiadomość, że Paziński wydał właśnie "Ptasie ulice", też chwalone). Wystarczył weekend, aby ją pochłonąć. Nie tylko dlatego, że krótka. Przede wszystkim ciekawa, melancholijna nastrojowa. Żeby napisać, czym jest "Pensjonat", najpierw trzeba wyjaśnić, kim jest autor. Piotr Paziński, z wykształcenia filozof, to reprezentant tak zwanego trzeciego pokolenia po Holokauście. Jest redaktorem naczelnym miesięcznika Midrasz, żydowskiego czasopisma społeczno-kulturalnego. "Pensjonat" to jego literacki debiut.
Czym jest ta książka? Czy to powieść, czy wspomnienia? Trudno oddzielić jedno od drugiego. Autor nie ukrywał w wywiadach, że jego proza karmi się przeszłością. Pamięcią sięga czasów swego dzieciństwa, kiedy to razem z babcią spędzał wakacje w żydowskim pensjonacie w Otwocku. Jedyne dziecko wśród dorosłych, Żydów ocalałych z Holokaustu. Skazane na towarzystwo dziwnych, starych ludzi, ich utyskiwania, opowieści, spory, dyskusje, których nie rozumiał. Po latach wraca do tamtych dni, chciałby jak najwięcej ocalić ze świata, którego już nie ma. Pamięć zawodzi, nie ma kogo zapytać. Dziś żałuje, że kiedyś nie słuchał dość uważnie, nie dopytał, nie chciał wiedzieć. Czytelniku tej notki, czy nie zdarzyło ci się kiedyś coś podobnego?. Żal, że w dzieciństwie nie dość uważnie słuchało się opowieści babci, a teraz przepadło, i nic poradzić nie można, chociaż tak bardzo chciałoby się wiedzieć. Aby dopomóc pamięci narrator (autor?) wraca do pensjonatu. Podupadłego (ale i kiedyś nie było tam luksusów, ciasne pokoiki przenikał zapach stęchlizny i wilgoci, a ściany łazienki porastał grzyb), pustego o tej porze roku, okrytego mgłą i melancholią, toczonego przemijaniem. Czy ci, których tam spotyka, żyją jeszcze, czy może wracają do świata przywołani wspomnieniami narratora? Czy jego sentymentalna podróż zdarzyła się naprawdę, czy to tylko oniryczne wizje? Zaglądając do pokoi, jadalni czy zamkniętej na głucho świetlicy, wyglądając przez okno, spacerując po okolicy, przypomina sobie echa dawnych rozmów, sporów i ludzi, panią Malę, babcię, pana Jakuba, pana Abrama, doktora Kahna i wielu innych. Ożywają postacie na starych fotografiach przechowanych przez panią Tecię, wracają przypomniane pamięcią przedmiotów. Ten ocalał, właściwie nie wiadomo dlaczego, ten wrócił z dalekiego zesłania, ten zginął jak większość. Dlaczego Bóg przypomniał sobie o jednych, a innym pozwolił zginąć w piecach Treblinki albo na ulicach Lwowa od niemieckiej kuli? Obudził się na chwilę ze swego snu, czy zapomniał, a o wszystkim zadecydował przypadek? Nie ma w tej książce tak często obecnych w literaturze Holokaustu dramatycznych, okrutnych scen, nie ma epatowania cierpieniem, nienawiści, pretensji do Boga i ludzi. Jest zaduma, smutek, melancholia, ironia i żal za niepoznanymi nigdy, bo utraconymi, ludźmi, za przeszłością, za tamtym światem. Te, na poły realistyczne, na poły senne, wspomnienia są delikatne jak mgiełka, bo dziurawa pamięć nie pozwala na nic więcej. Ale urok książki Pazińskiego nie tylko na tym polega, a może w ogóle nie na tym. Takich książek odwołujących się do pamięci o utraconym żydowskim pokoleniu było wiele. To język sprawia, że "Pensjonat" przenosi się w wyższe rejony. Język piękny, kunsztowny, naszpikowany metaforami, porównaniami i innymi środkami poetyckiego wyrazu. Jak zwykle, kiedy czytam taką prozę, zazdroszczę autorowi, że tak nietuzinkowo potrafi składać zdania. Jakże bym chciała, aby to spod klawiszy mojego laptopa wysypały się takie zdania:
"Na szczęście tory leżały tak, jak je pozostawiłem. Biegły prosto przed siebie, zdecydowanym ruchem, by stopić się z horyzontem, stąd ledwie widocznym, przesłoniętym przyrodą, albo przeciwnie: zniknąć w ukrytym tunelu wydrążonym w niebie i dalej gnać już po drugiej stronie, w całkiem innym i nieznanym świecie."
Niestety. Ale na szczęście pozostają książki, takie jak "Pensjonat" Piotra Pazińskiego.
Miałam już kończyć, ale przecież muszę dodać jeszcze jedno. Narrator jest nie tylko strażnikiem przeszłości. On czuje się kolejnym ogniwem tamtego świata. Ostatni z łańcucha pokoleń, uczepiony na samym końcu. Jak pisze o sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz