"Jesteś Bogiem". Film nie tylko dla fanów Paktofoniki.

Na początku powinnam złożyć oświadczenie. Należę do tych widzów, być może mniej licznych, którzy wybrali się na najnowszy obraz Leszka Dawida "Jesteś Bogiem" nie ze względu na treść, ale dlatego, że zachwycili się jego pierwszym filmem "Ki". Powiem więcej: wcześniej właściwie nic nie wiedziałam o Paktofonice, tyle tylko, że istniała. Przyznam się do czegoś gorszego: nie miałam nawet pojęcia, że to zespół hiphopowy. Tym bardziej nie znałam legendy Magika, jego muzyki, historii grupy. Oczywiście po festiwalu w Gdyni i przed samą premierą coś tam do mnie dotarło, jak zawsze, mimo że starałam się mocno ograniczać swoją wiedzę na temat filmu. To "Ki" była dla mnie gwarancją, że warto iść na kolejny film Leszka Dawida. Pewnie dlatego śmiało mogę stwierdzić, że dzięki "Jesteś Bogiem" dokonałam odkrycia: odkrycia kompletnie nieznanego mi świata. Już publiczność na seansie była odmienna: głównie młodzież w wieku okołolicealnym. Przez chwilę czułam się jak nie u siebie, a przecież jak zwykle byłam w moim ulubionym kinie, siedziałam na moim ulubionym miejscu. Dzielę się tym wszystkim, bo po pierwsze takie spojrzenie na film będzie inne. Nie patrzę na niego jak na opowieść o moim ukochanym zespole, jak na film wpisujący się w tradycję opowieści o muzycznych idolach, ale z dystansem, obiektywnie jak na na każde dzieło sztuki. Po drugie chcę powiedzieć widzom takim jak ja, że nawet jeśli hip hop jest dla nas w najlepszym razie obojętny, a może nawet drażni, to na film wybrać trzeba się koniecznie. A dodatkową gwarancją, że warto, są nagrody, jakie dostał w Gdyni, szczególnie te dla odtwórców trzech głównych ról: Marcina Kowalczyka, Dawida Ogrodnika i najlepiej znanego Tomasza Schuchardta ("Chrzest" Marcina Wrony). Trzeba przyznać, że Leszek Dawid ma szczęście do aktorów. Tak jak oglądając "Ki", nie mogłam oderwać wzroku od Romy Gąsiorowskiej, tak teraz od wymienionej przed chwilą trójki. A to nie jedyny powód, dla którego trzeba ten film zobaczyć. Kolejne to choćby poruszająca historia i znakomicie odtworzony klimat epoki zaledwie sprzed ponad dziesięciu lat. Niby niewiele czasu uplynęło, a świat wokół zupełnie inny. Tyle dla wszystkich, ciąg dalszy dla tych, którzy "Jesteś Bogiem" widzieli.

Kiedy oglądałam film, od pewnego momentu zaczęło mi towarzyszyć odczucie, że  Magik, Fokus i Rahim żyją po jednej stronie lustra. Po drugiej jest zupełnie inny świat, o którym oni nie mają pojęcia. I to przekonanie pozostało ze mną do dziś. Już wyjaśniam, o jakich dwóch stronach lustra myślę. Z jednej strony oni: zafascynowani hip hopem młodzi ludzie, hip hopem, który jest dla nich czymś więcej niż tylko muzyką. To po prostu ich życie, sposób wyrażania siebie. Z determinacją tworzą kolejne utwory: na byle jakim sprzęcie, w partyzanckich warunkach w pokoju Rahima albo nocą, po kryjomu w szkole, przezwyciężając konflikty, nieporozumienia i trudności, pracując, żeby sprostać nieoczekiwanym obowiązkom (Magik) albo żeby mieć trochę więcej pieniędzy niż tyle co na bilet. Dają z siebie wszystko, można by rzec, że wypruwają  sobie żyły. Szczególnie przygnębiająca jest sytuacja Magika, który powinien myśleć o utrzymaniu żony i małego synka. Co prawda Justyna ma dobrze sytuowanych rodziców, można powiedzieć, że pochodzi z innej sfery (domek, nawet zwykły klocek, to coś więcej niż mieszkanie na ponurym blokowisku), ale teściowie oczekują od niego, że stanie na wysokości zadania i zacznie zarabiać na rodzinę. Tymczasem on w momencie, kiedy zespół jest już popularny, kiedy wreszcie wydał swoją pierwszą płytę, kiedy fanki rzucają się na niego i otaczają nabożną czcią, nie ma pieniędzy, aby kupić synkowi prezent pod choinkę. A przecież nie jest człowiekiem znikąd. Idzie za nim sława, jaką zdobył w poprzednim zespole. Koncerty, popularność, ale i harówka, wieczny brak kasy, ciągła szarpanina. Jakieś ponure blokowiska, porysowane klatki schodowe, zadymione, szkolne kible o zabazgranych ścianach, mały sklepik teścia, w którym Magik musi pracować, szary, ponury świat, w którym nie wiadomo, o co chodzi. Na to dręczące pytanie, o co w życiu chodzi, Rahim nie otrzyma od Magika odpowiedzi. Przynajmniej  nie bladym świtem po nocy spędzonej na nagrywaniu. Tak wygląda jedna strona lustra. Ale jest i druga, o której kolesie z Paktofoniki nie mają pojęcia. Kiedy oni cieszą się ochłapem, kiedy muszą wyszarpywać jakieś pieniądze za koncert, jakieś zaliczki na poczet płyty, nad którą pracują, ktoś w tym samym czasie na ich sukcesie zarabia. Najpierw szemrany wydawca, oszust. Potem Gustaw, który wiele dla nich robi, roztacza opiekę niczym ojciec nad synami, szczególnie nad Magikiem, ale raczej nie dzieli się zyskami sprawiedliwie. Kiedy Rahim i Fokus muszą dosłownie wyszarpywać  mu z gardła dolę nieżyjącego już Magika, aby dać ją jego synkowi, on jak lichwiarz skrupulatnie wylicza im, ile musiał na niego wydać przed tragiczną śmiercią. A jego nowy, srebrny wóz szyderczo śmieje się z ekranu do widza. Ale chyba najbardziej zdumiała mnie scena, kiedy to Rahim i Fokus oglądają transmisję z wręczania Fryderyków i dowiadują się, że ich marzenie się spełniło. Jednak to nie oni odbiorą upragnioną statuetkę! Nie siedzą na sali, tylko na dywanie przed telewizorem, z którego uśmiecha się Gustaw, potrząsając Fryderykiem.

Jak jeszcze można czytać ten film? Oczywiście jak portret artysty, a właściwie artystów. Każdy z nich jest trochę inny. Fokus najbardziej chodzący po ziemi, ale i najbardziej zdeterminowany, żeby namówić Magika do wspólnego grania, a potem, aby doprowadzić zmagania nad płytą do końca. Za maską chłopaka z blokowiska skrywa wrażliwość i tkliwość dla babci. Rahim, który dręczy siebie i innych pytaniem egzystencjalnym: o co w życiu chodzi. I chociaż to pytanie zadawane przez chłopaka o wyglądzie zakapiora może wydawać się naiwne czy śmieszne, przecież wcale takie nie jest. Obaj marzą o koncercie w spodku, ale droga do tego daleka i wyboista. Początkowo muszą się zmierzyć z obojętnością publiczności, która nie na ich występ czeka. I wreszcie Magik. Starszy i doświadczony. Opromieniony sławą i legendą poprzedniego zespołu, guru początkujących hiphopowców, idol nastolatków i takich jak on chłopaków z blokowisk. Zanurzony w muzyce po uszy, odklejony, nieobecny, lekko znużony szumem, który wokół niego. Ale kiedy zacznie rymować, nieważne czy na klatce schodowej, czy na kanapie w pokoju, czy na koncercie, roztacza wokół siebie magnetyczną aurę, wprawiając słuchaczy w zdumienie czy histeryczny entuzjazm. Najbardziej tajemniczy i najbardziej wrażliwy. Artysta przeżywający na zmianę, a może równocześnie, twórczą ekstazę, zmęczenie codziennością i artystyczne rozterki. Muzyka, która jest jego szczęściem, staje się ciężarem, kiedy trzeba ją wypluwać z siebie na akord, bo producent czeka na kolejne kawałki, a czas goni. Rodzina, którą kocha, ale która jednocześnie odbiera czas muzyce. Odkąd pojawiło się dziecko, trzeba mierzyć się z egzystencją. Trzeba być odpowiedzialnym, zaradnym, statecznym, trzeba pracować w sklepie teścia, czego  nienawidzi i do czego się nie nadaje. Wieczne zmagania, kompromisy, poczucie winy i niespełnienia, ucieczki i powroty. A jednocześnie miłość do synka. Co sprawiło, że nieoczekiwanie dla wszystkich rzucił się z okna swojego pokoju tuż po świętach i w parę dni po ukazaniu się płyty? Na to pytanie film nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Magik gdzieś zapada się w sobie, pogrąża w swoim świecie. (Po obejrzeniu filmu trochę poczytałam i wiem, że jedna z hipotez wysuwana przez Fokusa i Rahima to stan psychiczny, do jakiego doprowadził się Magik, symulując chorobę psychiczną, aby uniknąć wojska. Psychozę film sugeruje, o jej przyczynach nie wspomina. Oczywiście twórcy  mają do tego prawo. To nie zarzut z mojej strony, dodaję tak na marginesie.) Wprawdzie nie uroniłam łzy, kiedy  Magik popełnił samobójstwo, ale mimo tego historia trzech muzyków z Paktofoniki bardzo mnie poruszyła. Jest w tych, na pierwszy rzut oka, zwyczajnych, może nawet prymitywnych, przeklinających jak szewcy chłopakach coś przyciągającego i fascynującego. Nie tylko prawda ludzkiego losu, ale coś znacznie więcej. Artystyczna pasja i upór, a jednocześnie skromność i prostota.

Nie będę już rozwodzić się o znakomicie odtworzonym klimacie epoki czy o warstwie muzycznej. Na koniec napiszę jeszcze o tym, o czym już wspominałam we wstępie: film Leszka Dawida otworzył przede mną zupełnie nieznany mi świat hip hopu. Zadziwił i zdumiał całkowitą ignorantkę w tej dziedzinie, zmusił do przeprowadzenia błyskawicznych, a więc z konieczności powierzchownych studiów i sprawił, że wprawdzie nie zaczęłam gustować w tym gatunku muzycznym, ale przynajmniej spróbowałam zrozumieć, na czym polega jego magia i o co w tym wszystkim chodzi. Przyznam z pokorą, że dzięki przewertowaniu tekstów Paktofoniki nabrałam podziwu i szacunku dla ich rymotwórczej wirtuozerii. I tym stwierdzeniem kończę refleksje hiphopowej ignorantki o filmie "Jesteś Bogiem".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty