Nino Haratischwili "Coraz mniej światła"

O Nino Haratischwili usłyszałam kilka lat temu, kiedy moja znajoma

w czasie wspólnej podróży czytała jedną z jej powieści. Wtedy otworzyłam oczy ze zdumienia, bo wcześniej nie znałam tego nazwiska. Cóż, Nino Haratischwili, chociaż chyba w Polsce popularna, najwyraźniej nie ma poważania w mojej czytelniczej bańce. A szkoda, o czym za chwilę. Potem zapadła cisza, zapomniałam o niej, aż znalazłam pozytywną recenzję książki, o której dzisiaj, czyli o "Coraz mniej światła" (Otwarte 2022; przełożyła Irena Dębek) pióra jednego z recenzentów, których śledzę. I wtedy postanowiłam ją kupić, ale przeczytałam dopiero teraz. Nie było lepszego momentu - odkąd kilka miesięcy temu zdecydowałam, że w tym roku jadę do Gruzji, zostawiłam sobie tę powieść właśnie na czas podróży. I był to wybór trafiony! 

Bo Nino Haratischwili, czego można domyślić się dzięki jej imieniu i nazwisku, jest gruzińską pisarką, ale piszącą po niemiecku. Urodzona w roku 1983 jako dwunastolatka wyjechała z matką do Niemiec. Studiowała w Hamburgu i w Tbilisi, mieszka w Berlinie. Pisze powieści, dramaty i reżyseruje w teatrze. Jedna z jej powieści została nominowana do międzynarodowego Bookera. A i jeszcze jedno - niedawno w poniedziałkowym Raporcie o książkach, podcaście, który bardzo polecam, Agata Kasprolewicz rozmawiała właśnie o tej powieści ze Stasią Budzisz, dziennikarką i ekspertką od Gruzji i krajów Kaukazu. Warto posłuchać, nawet jeśli ktoś nie zamierza czytać tej grubaśnej powieści. Bo "Coraz mniej światła" to moim zdaniem lektura obowiązkowa dla wszystkich, których zainteresowania wychodzą poza polskie opłotki, a szczególnie dla miłośników Gruzji, a jak wiadomo ten kraj jest w Polsce jako cel podróży dość popularny. A więc każdy, kto w nim był albo się wybiera, powinien po tę powieść sięgnąć.

Chociaż w Gruzji byłam po raz drugi, chociaż wydawało mi się, że coś na jej temat wiem z lektury książek Wojciecha Góreckiego "Toast za przodków" i Wojciecha Jagielskiego "Dobre miejsce do umierania" oraz "Wszystkie wojny Lary", z podcastowych i radiowych nasłuchów (szczególnie wiosną śledziłam, co tam się dzieje w związku z protestami, jakie miały miejsce w czasie procedowania ustawy o zagranicznych agentach), to okazało się, że w rzeczywistości moja wiedza jest mocno ograniczona. Albo zapomniałam, albo nigdy nie poznałam aż takich szczegółów. 

Bo powieść Nino Haratischwili otworzyła mi oczy na to, jak wyglądała gruzińska rzeczywistość, odkąd ten kraj oderwał się od Związku Radzieckiego i zyskał niepodległość. Oczywiście czytałam o wojnach o Abchazję i tak zwaną Osetię Południową (nie ma historycznie i geograficznie czegoś takiego jak Osetia Poludniowa, dlatego tak zwana), o rewolucji róż, o protestach, o korupcji i bandytyzmie, ale jak to się przekładało na życie w Gruzji, jak się okazuje, nie miałam pojęcia! I  właśnie powieść "Coraz mniej światła" boleśnie mi to uświadomiła i to poczytuję sobie za jej największą zaletę, chociaż przecież nie jedyną.

Akcja książki toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. Jedna to rok 2019. W Brukseli organizowana jest wystawa fotografii znanej w Europie (a może też w świecie?), nieżyjącej już, gruzińskiej artystki Diny. Wśród zaproszonych gości są jej trzy przyjaciółki, można je odnaleźć na prezentowanych zdjęciach, Ira, Nene i Keto, która tę historię opowiada. Nie widziały się od lat, wiele między nimi zaszło, teraz mają się spotkać. Zdjęcia Diny są bardzo osobiste, kryją się za nimi bolesne historie jej, jej przyjaciółek, ich znajomych i krewnych. Dla eleganckiej, bogatej publiczności, osób kolekcjonujących i recenzujących to przede wszystkim dzieła sztuki, lokata kapitału. Nawet jeśli głębiej pochylą się nad fotografią, nie poznają prawdy, która się za nią kryje. Dla trzech przyjaciółek oglądanie tych zdjęć to powrót do przeszłości, rozdrapywanie bolesnych ran, przywoływanie nieżyjącej Diny i obcowanie z duchami innych zmarłych, najczęściej w tragicznych okolicznościach. Keto patrząc na każde zdjęcie, próbując zinterpretować jego tytuł, wspomina wydarzenie, jakie za nim stało. W ten sposób, krok po kroku, odkrywamy historię ich przyjaźni, poznajemy ich rodziny, młodość spędzoną w Tbilisi i tragiczne wydarzenia, które się z nią łączyły. Cofamy się w czasie do końca lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to rozgrywa się zasadnicza część akcji, najważniejsza.

Keto, Dina i Ira wychowały się na jednym podwórku w tbiliskiej dzielnicy Sololaki, dziś największej atrakcji starego Tbilisi, a wtedy miejsca podupadłego jak całe miasto i cały kraj. Trzeba wiedzieć, że  podwórko w Gruzji to instytucja, jego mieszkańcy są jak rodzina, chociaż pochodzą z różnych warstw społecznych. Dokładnej topografii, opisowi miejsca i rodzin, które w nim mieszkały, poświęca autorka cały długi rozdział. Nena, czwarta z tej paczki, chodziła z nimi do szkoły, a mieszkała w dużym, bogatym mieszkaniu, ale nie na tym samym podwórku. Była bratanicą gangstera, który trząsł całym miastem. Jego ludzie zbierali haracze, robili rozmaite interesy, z czasem jej stryj zaczął mieć powiązania z politykami. W tym młodym państwie, które ledwo powstało, a już stało się państwem upadłym, w państwie, w którym rządzą przestępcy powiązani ze światem polityki, w którym krwawo tłumi się manifestacje polityczne, w którym wybucha okrutna wojna o Abchazję, na którą wysyła się młodych, nieprzeszkolonych chłopaków bez odpowiedniego wyposażenia, w którym brakuje prądu, opału i jedzenia, w którym nie ma pracy, a studia można skończyć, nie ucząc się niczego, wystarczy mieć pieniądze, bo kwitnie wszechobecna korupcja, w tym państwie młodzi ludzie nie widzą dla siebie żadnych perspektyw. Dlatego się buntują, a ich bunt polega na wymówieniu posłuszeństwa temu niewydolnemu państwu, nieuznawaniu jego reguł i praw, niepodporządkowywaniu się obowiązkom i wyszarpaniu dla siebie tyle, ile się da. Jednym słowem oznacza to wkroczenie w świat przestępczy, bandycki. W taki sposób buntuje się starszy brat Keto i jego koledzy. Ale jednocześnie nie chcą chodzić na pasku stryja Keto, postanawiają stopniowo wypowiedzieć mu wojnę. Tacy chłopacy jak oni byli w tamtym świecie romantyzowani, poważani, stanowili wzorzec męskości, silnego mężczyzny kierującego się specyficznie pojmowanymi zasadami. Byli przestępcami, ale honorowymi. Tłumaczka używa terminu złodziej w prawie, tak też mówiła Stasia Budzisz we wspomnianej rozmowie. Jeśli ktoś myśli, że rzeczywistość pokazana w powieści została wyolbrzymiona, myli się. Tak Gruzja wtedy w latach dziewięćdziesiątych wyglądała. Jeszcze raz zachęcam do wysłuchania podcastu. Jest znakomitym tłem dla powieści, porządkuje wiedzę. 

Ale głównymi bohaterkami książki są Keto, Dina, Ira i Nene. Każda z nich jest inna, każda wychowuje się w trochę innym środowisku, każda chce czegoś innego, ale wszystkie pragną żyć na swoich warunkach. Z jednej strony są podporządkowane męskiemu światu i jego archaicznym, patriarchalnym regułom, z drugiej to one dźwigają na swoich barkach uciążliwości dnia codziennego, to one muszą podejmować trudne, a czasem tragiczne, decyzje i niejednokrotnie wyciągać bliskich sobie mężczyzn z tarapatów, w jakie popadają. Nie rozumieją też i nie chcą zaakceptować reguł rządzących relacjami damsko-męskimi, także w sferze seksualnej, chcą czerpać z niej przyjemność. Nawet Nene, która wychowana była w bardzo patriarchalnej rodzinie, podporządkowana jest stryjowi oraz bratu i w związku z tym musi lawirować, oszukiwać, zachowywać się koniunkturalnie, nawet ona w ten pokrętny sposób, bo innej możliwości nie ma, chce żyć na swoich zasadach, chociaż jej marzeniem jest stworzenie rodziny z ukochanym chłopakiem. Każda z tych bohaterek, podobnie jak inne postacie, została znakomicie sportretowana.

Ale poza tym wszystkim tę powieść świetnie się czyta, po prostu pochłania. Co stanie się dalej, jak potoczą się losy bohaterek i bohaterów, tego wszystkiego byłam bardzo ciekawa. Jak pisałam, wzięłam "Coraz mniej światła" w podróż po Gruzji, mogłam sięgać po nią tylko rankami i późnymi wieczorami, ale bardzo do tych momentów tęskniłam. Właściwie teraz przyszło mi do głowy, że kto lubi cykl zapoczątkowany "Genialną przyjaciółką" Eleny Ferrante, tego powinna zainteresować powieść Nino Haratischwili. Teraz wygłoszę herezję - ja zdecydowanie wolę "Coraz mniej światła", do powieści Eleny Ferrante miałam sporo zastrzeżeń, o czym pisałam. To oczywiście nie oznacza, że nie dostrzegam wad książki Nino Haratischwili. Czasem, ale tylko czasem, jest może nieco przegadana, zdarza się, że Keto wygłasza dość oczywiste życiowe mądrości, momentami powieść bywa trochę kiczowata. To wszystko jednak nie przekreśla  tego, że bardzo emocjonalnie na mnie podziałała i odkryła przede mną tragiczne oblicze kraju, do którego dziś tak chętnie jeździmy. Niestety jego przyszłość nie rysuje się różowo. Jesienią bardzo ważne wybory parlamentarne. Wtedy okaże się, czy Gruzja zawróci w stronę Europy, czy pójdzie wschodnią drogą.

Stefan Hertmans "Wejście"

Nie mogłam przejść obojętnie obok najnowszej książki "Wejście"

Stefana Hertmansa (ArtRage 2024; przełożyła Alicja Oczko), belgijskiego pisarza urodzonego w Gandawie piszącego po flamandzku. Dlaczego? Bo przed laty pochłonęłam "Wojnę i terpentynę" jego autorstwa. Pochłonęłam to za mało powiedziane - mocno ją przeżyłam. Dla zainteresowanych, a naprawdę warto, mam dobrą wiadomość - ArtRage wznowiło także ten tytuł. Niestety z drugą książką Stefana Hertmansa, "Głośniej niż śnieg", już nie było tak dobrze. To powieść, która wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Jednym słowem rozczarowanie. W czeluściach czytnika mam jeszcze "Nawróconą", którą kiedyś na pewno stamtąd wydobędę na czytelnicze światło dzienne. 

Tymczasem po "Wejście" sięgałam w zasadzie na pewniaka, bo to rzecz podobna w formie do "Wojny i terpentyny". Autor wychodzi od konkretu, który prowadzi go do poznania czyjejś historii zyskującej uniwersalny wymiar. W wypadku "Wojny i terpentyny" były to dzienniki, które podarował mu umierający dziadek. Odtwarzając jego życie, pisał o losie ubogich w Gandawie, o okrucieństwie pierwszej wojny i o innych sprawach. Ale to te dwie pierwsze wywarły na mnie takie wrażenie. Tym razem jest podobnie. W roku 1979 Stefan Hertmans kupił duży dom w robotniczej, podupadającej wówczas dzielnicy Gandawy. Jak znam życie, dziś jest to pewnie miejsce zgentryfikowane i modne albo w takie się przekształca. Trzeba było dużo fantazji i wyobraźni, aby kupić to zawilgocone, opuszczone, znajdujące się w kiepskim stanie domiszcze. Jego jedyną zaletą była cena, no i to coś, co jednak przyciągnęło autora. Z czystej ciekawości żałuję, że autor nie wspomniał, kiedy i w jakim stopniu udało mu się ten dom doprowadzić do stanu używalności. Dziś już w nim nie mieszka, o czym mówił w jednej z dwóch rozmów, jakich z nim wysłuchałam. Do sprzedaży skłoniły go powody osobiste. 

Po latach, już po sprzedaży posesji, z książki swojego profesora historii dowiedział się, że w czasach drugiej wojny na kominku, który tak przyciągnął jego uwagę, stało gipsowe popiersie Hitlera, bo w domu tym mieszkał wraz z rodziną ojciec owego profesora, Willem Velhurst, flamandzki nacjonalista i wysoko postawiony nazistowski kolaborant, po wojnie  skazany na karę śmierci, którą zamieniono na dożywocie. Ostatecznie nie siedział w więzieniu do końca swoich dni - wyszedł za dobre sprawowanie i dzięki staraniom rodziny. Niczego jednak nie zrozumiał, nie żałował,  pozostał zajadłym nacjonalistą flamandzkim, utrzymywał kontakty ze swoimi kumplami z tamtych czasów, które  z rozczuleniem wspominał. A przy tym był oczywiście miłym, dowcipnym człowiekiem, sybarytą lubiącym życie. Jego kochanka, a później żona, Griete, do końca swojego życia miała w pokoju portret Hitlera. I to tropem Willema Velhursta wyrusza Stefan Hertmans, co ostatecznie zaowocuje książką, o której dziś piszę. 

Ale idąc jego śladami, odkrywa jeszcze jedną osobę - to Mientje, jego druga żona, córka zamożnego holenderskiego rolnika. I tu krótka dygresja - pierwszą była, o paradoksie, Żydówka, która zmarła młodo i to z nią, o drugi paradoksie, kazał się pochować. To w czasie jej choroby poznał Mientje, która pomagała mu się nią opiekować. I to właśnie ona staje się drugą, a może nawet pierwszą, bohaterką tej książki. Jest to kobieta z jednej strony fascynująca, z drugiej uosabia wszelkie komplikacje i niejednoznaczności ludzkich postaw, wszelkie tych postaw szarości. 

Nie była wykształcona, ale mądra, wrażliwa, żywo interesowała się sztuką - czytała, uwielbiała muzykę, prowadziła dziennik. Kiedy w ciężkich czasach powojennych wynajmowała, najczęściej studentom, pokoje w tym olbrzymim domu, stał się on`kulturalnym salonem, domem otwartym, w którym dyskutowano, słuchano muzyki, czytano poezję. Była gorliwą, ale nie fanatyczną protestantką. Wrażliwa na ludzkie nieszczęście, chętnie angażowała się w pomoc innym. Miała troje dzieci i cały ciężar opieki nad nimi i utrzymania domu spadał na nią. Nie było łatwo. Willem jeszcze przed wojną był tam gościem, raz ze względu na charakter pracy, dwa dlatego, że związał się ze wspomnianą już Griete, która była jego kochanką, a po śmierci Mientje została jego trzecią żoną. A Mientje doskonale zdawała sobie sprawę z sytuacji, ale cierpiała w milczeniu. Podobnie było z z jej stosunkiem do poglądów męża i jego postawy w czasie wojny. Nie zgadzała się z nimi, były jej obce, a jednak trwała przy nim. Ba, korzystała na tym finansowo, bo kolaborując z Niemcami, otrzymał posady, które łączyły się z wysokimi poborami. Oczywiście pieniądze, w czasie kiedy wszystkiego brakowało, nie załatwiały wszystkiego, ale pomagały przetrwać. Kiedy pod koniec wojny próbując ratować skórę, uciekł w raz z Griete do Niemiec, martwiła się o niego. Gdy siedział w więzieniu, odwiedzała go, przynosiła paczki, gdy wyszedł, też się go nie wyrzekła, chociaż wtedy mieszkał już więcej z kochanką niż w domu. A jednak mimo tych sprzeczności trudno jej nie lubić. 

Należy oczywiście zadać sobie pytanie, dlaczego do końca przy nim trwała? Dlaczego nie odeszła? Powody, aby go zostawić, miała przynajmniej trzy - Griete, poglądy, których nie podzielała, i jego kolaborację z nazistami w czasie wojny. Odpowiedzi jest pewnie kilka. Każdej możemy się tylko domyślać. Kochała go. Była bardzo religijna. Miała z nim troje dzieci, więc pewnie robiła to ze względu na nie. Jak odejść  z trojgiem dzieci od męża w tamtych czasach? Ale przecież miała w Holandii dobrze prosperującą rodzinę. Jej ojciec od początku nie lubił Willema, nazywał go małym belgijskim fiutkiem, ale nie wyrzekł się jej, odwiedzała rodziców i brata razem z dziećmi, a nawet z mężem. Więc może by jej pomogli? Może mogłaby do nich wrócić? Nie chciała, bo przyzwyczaiła się do życia w mieście, bo miała szersze horyzonty, bo brakowałoby jej tego życia, które sobie stworzyła? A może najważniejsza jest miłość. Trudno to zrozumieć, chociaż, kto z miłości przynajmniej raz nie zgłupiał, niech ... żałuje.

Równie interesujący jest w książce stosunek dzieci do ojca. Żadne z nich nie podzielało jego poglądów i nie akceptowało jego postawy, a jednak też się od niego nie odsunęły. Jedna z córek obiecała mu, kiedy umierał, że zaopiekuje się Griete, i słowa dotrzymała. Jako dorośli musieli mierzyć się z tym problemem, próbowali na różne sposoby radzić sobie z nim. Najlepiej odda ten jednoznaczny, a jednak niejednoznaczny stosunek do ojca-kolaboranta garść cytatów.

Dopiero gdy następnego dnia biorę do ręki spisany wywiad, w którym Letta podyktowała wspomnienia doktorantowi, uświadamiam sobie, jak trudne nadal pozostaje dla niej mierzenie się z twardymi faktami - o brutalnym przejęciu Radiofonii przez  SS mówi jako o "lepszej pracy, którą zarząd miasta zaoferował ojcu po ucieczce poprzedniego dyrektora na skutek niemieckiej okupacji". To niewinne sformułowanie jest niczym cienka błona na surowym mięsie.

Im częściej biorę do reki memuary Adriego [syn Willem, później profesor historii na uniwersytecie], tym bardziej rzuca mi się w oczy wszystko to, czego nie mógł albo czego nie chciał gruntownie przemyśleć. Jakby wina była dziedziczna, a on nie miał siły stawić czoła temu, co na siebie wziął: syn z ciężarem własnego ojca na ramionach.  

(...) Adri stopniowo się dowiadywał, co stało się z ojcem; wstrząsnęło to nim i rozdarło go, nauczył się dystansować w milczeniu od wszystkiego, za czym opowiadał się ojciec, jednocześnie nie mogąc go usunąć z myśli.

Nie brudząc sobie rąk, też można popełniać przestępstwa (...) - ten komentarz autora pokazuje, na czym polega problem. Willem sam nikogo nie zamordował, nie strzelał do ludzi, nie zamykał osobiście Żydów w bydlęcych wagonach, nikogo nie przesłuchiwał, nie torturował, ale tworząc listy podejrzanych, przyczyniał się do tego. Być może to pozwalało dzieciom i żonie na lawirowanie. I jeszcze jeden cytat, świadczący o tym, jak trudno odnaleźć się rodzinie w takiej sytuacji. Tym razem to słowa rzeźbiarza, kolegi Stefana Hertmansa, którego ojciec, też rzeźbiarz, (to właśnie on w czasie wojny masowo produkował te gipsowe popiersia Hitlera) i bracia również byli kolaborantami.

Nie darzę ich nienawiścią, to w końcu moja rodzina, ale wciąż jestem wściekły, kiedy o tym myślę (...). Nie ma dnia, żebym w głowie nie dyskutował z ojcem ... Ale pojednania nie było, jego uraza przeżyła wszystko ... Gdyby ojciec choć przez moment okazał zrozumienie albo żal, złapałbym go, cholera jasna, i powiedział: chodź tu, jesteś moim tatą ... Ale nie, do ostatnich chwil pozostał rozgoryczony, poszarzały z nienawiści i niestosownej dumy ... 

To postawa bardzo częsta w środowisku nacjonalistycznych flamandzkich kolaborantów. Nie widzieli swojej winy, nie żałowali. Autor przytacza słowa wyrwane z nekrologu, jaki ukazał się w nacjonalistycznej gazecie po śmierci ojca tego kolegi. 

"syn złotej ostrogi, poniżenie, idealista, ukarany, związany z narodem, nieludzka niesprawiedliwość"

I komentuje to tak:

Znane banały, którymi posługiwało się całe pokolenie flamingantów [tak nazywani są w książce flamandzcy nacjonaliści], przez dziesięciolecia odsuwając na bok wszelką moralną odpowiedzialność za swoją kolaborację z nazizmem.

I jeszcze jeden cytat pokazujący stosunek kolaborantów do własnej przeszłości.

Sami kolaboranci przyjęli w tamtych latach postawę, która przetrwała po dziś w niektórych z ich dzieci i wnuków: winni byli nie zdrajcy ojczyzny, a belgijscy patrioci, którzy pozostali wierni krajowi, bo ich zdaniem złoczyńcą była sama ojczyzna - członków ruchu oporu i patriotów określano w tych kręgach żmijami, szumowinami, hołotą, elementem narodowo obcym ... belgijską flagę konsekwentnie nazywano "szmatą" ... kolaboranci, obozowi strażnicy pozowali na ofiary, kiedy na łeb na szyję musieli uciekać w kierunku Niemiec obiecanych, a znienawidzoną Belgię w pośpiechu zostawić za sobą - opuszczając wszystko, co im było drogie.

I właśnie warstwa historyczna to jeszcze jedna wielka zaleta tej książki. Flamandzki nacjonalizm, animozje walońsko-flamandzkie, postawa nacjonalistycznie nastawionych Flamandów w czasie drugiej wojny, ich kolaboracja z nazistami, idea połączenia Flandrii z Niemcami i stworzenie Wielkiej Germanii to wszystko było mi nieznane wcale albo bardzo powierzchownie.

W meczu Hertmans kontra Hertmans jest dwa do jednego - dwie książki bardzo ciekawe, trzecia nie zachwyciła.

Megan Nolan "Zwykłe ludzkie ułomności"

Od jakiegoś czasu na moim radarze czytelniczym pojawiła się

Irlandia. Właściwie ten kraj fascynował mnie od dawna ze względu na trudną historię i zawsze zerkałam w tamtą stronę, ale od kilku miesięcy?, lat? w czytelniczej bańce słychać więcej o irlandzkiej literaturze, której sporo się w Polsce wydaje. I tak trafiłam na Megan Nolan, młodą irlandzką pisarkę. O jej debiutanckiej powieści "Akty desperacji" słyszałam, ale kiedy wyszła, jakoś się nią nie zainteresowałam, teraz jednak po lekturze "Zwykłych ludzkich ułomności" (Filtry 2024; przełożyła Katarzyna Makaruk) zamierzam tę zaległość nadrobić. To stwierdzenie wystarczy za rekomendację. Skoro moja przygoda z Megan Nolan się nie kończy, to znak, że "Zwykłe ludzkie ułomności" spełniły pokładane w nich nadzieje. 

To proza gęsta, skupiona na kilku bohaterkach i kilku bohaterach znakomicie sportretowanych, a jednocześnie mimochodem pokazująca tło społeczne i niechęć, jaką żywią Anglicy do Irlandczyków. Jest jeszcze jeden temat - drapieżność prasy brukowej, która bezwzględnie rzuca się na temat mogący dostarczyć sensacji.

Akcja powieści rozgrywa się głównie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku w Irlandii i w Londynie, ale wspomnieniami sięga dalej, do czasów młodości bohaterek i bohaterów.  Jest to historia irlandzkiej rodziny Greenów z klasy ludowej, jak to się dzisiaj zwykło mówić. Rose utrzymuje swoich najbliższych, sprzątając, jej mąż, John, kiedyś pracował w fabryce, ale w wyniku wypadku musiał przejść na rentę. Jego syn z pierwszego małżeństwa, Richie, pije, a córka Rose i Johna, Carmel, pracuje, pomagając matce sprzątać, a potem w sklepie. Jest jeszcze Lucy jej dziesięcioletnia nieślubna córka. I to ona staje się mimowolnie zapalnikiem dwóch przełomowych momentów w życiu rodziny. 

Pierwszy związany jest z jej narodzinami. Irlandia lat osiemdziesiątych. Kiedy Carmel, która nie ma jeszcze dwudziestu lat, już po rozstaniu ze swoim ukochanym Derekiem (a właściwie, gdy została przez niego porzucona, bo, jak się okazało, dla niego był to tylko nic nieznaczący związek, ot seks i miłe spędzanie czasu we dwoje, a ona roiła sobie, że to coś poważnego), orientuje się, że jest w niechcianej ciąży, próbuje za wszelką cenę coś z tym zrobić. Zostaje ze swoim problemem zupełnie sama - nie ma koleżanek i przyjaciółek, nie zwierza się matce, na wyjazd do Anglii, gdzie mogłaby usunąć ciążę, jej nie stać, próbuje więc radzić sobie rozmaitymi sposobami, o jakich słyszała. Nie jest przecież ani pierwsza, ani ostatnia. O tym, jak próbować rozwiązać ten problem, mówi się, a może szepcze.

Jeśli kogoś spotkało to nieszczęście, że urodził się w Irlandii, powinien zacisnąć zęby i nigdy nie uprawiać seksu - albo rodzić dzieci. Irlandka w niechcianej ciąży to była nieopisana potworność, coś tak złego,, że wykraczało poza ramy prawa.

I w tym momencie trafia mnie szlag, bo ponad czterdzieści lat później, my, Polki, możemy to samo powiedzieć o sobie i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższej przyszłości coś się zmieniło. Wystarczy polityki, wracam do powieści. Kiedy wszelkie domowe sposoby zawiodły, Carmel wypiera ciążę. Nie chce mieć dziecka, nie zastanawia się, co będzie dalej, najchętniej przespałaby ten czas.

Niesamowita skuteczność w wypieraniu ciąży sprawiła, że Carmel nigdy nie wyobrażała sobie, co będzie dalej. W późniejszych latach trudno jej to było wyjaśnić, ale tak to właśnie wyglądało. Ponieważ nie przyjmowała ciąży do wiadomości, nie przewidziała najgorszego scenariusza, nie zrobiła żadnych planów, nie rozważyła konsekwencji. 

Ten najgorszy scenariusz to urodzenie dziecka. Bo kiedy w końcu przez przypadek Rose odkryła, że jej córka jest w ciąży, na ratunek było już za późno. Nie pomógł wyjazd do Anglii, ciąża była już zbyt zaawansowana i nawet tam nie dało się jej usunąć. I tu następuje pierwszy zwrot. Rose, która jest jedyną sprawczą osobą w tej rodzinie, podejmuje decyzję o przeprowadzce do Londynu, gdzie mogą zamieszkać w mieszkaniu jej siostry, która ze swoim dobrze sytuowanym mężem żyje we Francji. Na londyńskim osiedlu są obcy, traktowani z rezerwą albo z pogardą. Nigdy się tu nie zadomowią, John zawsze będzie tęsknić za Waterford, za swoim domem, który wynajęli. Richie będzie pił w samotności, bo w Irlandii zostawił swoich kumpli, tylko Rose jak zawsze będzie starała się jakoś ogarniać rzeczywistość. To ona zajmie się małą Lucy, bo Carmel nie będzie chciała ani potrafiła odnaleźć się w roli matki. Kiedy Rose umrze, dziewczynka zostanie pozostawiona właściwie sama sobie. Nikt nie potrafi się nią zająć. Ani zamknięty w sobie dziadek, który też nie stroni od alkoholu, ani Richie odczuwający już poważne skutki choroby alkoholowej, ani Carmel, która musi pracować i która nadal nie chce być matką. To znaczy pilnują, aby jadła, myła się, chodziła do szkoły, ale nie dają jej tego, co najważniejsze - troski, uwagi, ciepła, serdeczności, uczucia,

Zwrot drugi nastąpi dziesięć lat później i będzie to zwrot tragiczny. Niczego nie zdradzam, bo od tego zaczyna się powieść. Na osiedlu znika mała dziewczynka. Kiedy znaleziono jej ciało, nie ma wątpliwości, że została zamordowana. Wcześniej bawiła się na podwórku z dziećmi, wśród których była Lucy. Podejrzenia szybko kierują się w jej stronę. Mieszkańcom rozwiązują się języki, mówią o szumowinach i chwastach. Dopiero później przyjdzie chwila refleksji i otrzeźwienia. Bo chociaż Lucy rzeczywiście jest winna, to nie zrobiła tego intencjonalnie, po prostu nieszczęście było skutkiem głupiej zabawy, w której brało udział kilkoro dzieci. 

Wprawdzie wina zostanie z niej zdjęta, to ta tragedia pozostawi ogromny ślad na życiu jej i rodziny. Będą musieli żyć z konsekwencjami tego, co zrobiła. I chociaż ten wstrząs przyniesie otrzeźwienie, Carmel i John wreszcie zauważą małą Lucy, to autorka pokazuje, że nic nie przychodzi łatwo i trudno nadrobić stracone lata, trudno poradzić sobie z konsekwencjami traumy mimo terapii. Jest bardzo prawdopodobne, że tego, co się stało, nie da się wymazać. Carmel i Lucy będą się musiały nauczyć żyć ze świadomością popełnionych błędów. I właśnie także za takie zakończenie cenię powieść Megan Nolan. Bo z jednej strony pojawia się światło w tunelu, z drugiej strony widać, że nie ma łatwych rozwiązań i dróg na skróty, że wychodzenie z tej traumy, to będzie proces, który może się nigdy nie skończyć.

Największą ofiarą jest tu Lucy, mała, samotna dziewczynka, której, odkąd zabrakło Rose, nikt nie próbował stworzyć prawdziwego domu. Ale przecież nawet gdyby babcia żyła, ta sytuacja też mogłaby się zdarzyć. Bo zdarzyła się przez przypadek, z niewiedzy, z nieświadomości, jakie mogą być skutki takiej głupiej zabawy. A Carmel? Ile w tym, co się stało, jej winy? Przede wszystkim nigdy nie powinna zostać matką, bo nie chciała tego. Była młodą dziewczyną niegotową na macierzyństwo, miała swoje marzenia, może naiwne, chciała  być kimś wyjątkowym, docenianym. Dlaczego nie powiedziała matce o swoim problemie? Przecież Rose zareagowała prawidłowo, próbowała zaradzić sytuacji, nie oburzała się na córkę. Bo żyła w swoim świecie, bo w tej rodzinie nie rozmawiało się o problemach, w ogóle mało rozmawiano. Każdy żył tu osobno, wszyscy, poza Rose, pogrążeni byli w apatii, niemocy, zamknięci w swojej skorupie. Tylko ona potrafiła godzić obowiązki, których miała dużo, z jakimś swoim życiem, z drobnymi radościami, przynajmniej dopóki mieszkali w Irlandii, gdzie miała swoje koleżanki, z którymi się spotykała. Tę dysfunkcyjność rodziny Greenów znakomicie pokazuje scena przy stole, kiedy jedno z dzieci zauważa, że Rose je wolno. Ale to nie tak, to oni jedzą bardzo szybko, łapczywie, w milczeniu, ona próbuje celebrować posiłek, bo wie, że tak się powinno robić. Jeszcze przed ślubem była u swojej siostry we Francji i liznęła trochę odmiennego życia. Czy tylko to sprawiło, że była inna, że widziała, iż można żyć inaczej? Czy John zaraził dzieci, a szczególnie syna, swoją melancholią, apatią i niemocą? Kiedy go lepiej poznajemy, dowiadujemy się, co go tak ukształtowało. Każda z bohaterek i każdy z bohaterów są w tej powieści znakomicie sportretowani. Chociaż mogą irytować, trudno ich nie lubić, trudno się nad nimi nie pochylić.

Kiedy Tom, młody, ambitny dziennikarz brukowej prasy, zwietrzy sensację i za zgodą swojego szefa zamknie rodzinę w hotelu, aby odizolować ją od konkurencji i wydobyć jak najwięcej informacji, przekona się ku swojej rozpaczy, że nie ma tu żadnej sensacji, na jaką liczy. Nie znajdzie żadnej patologii. 

Serio, kogo by obchodziła rodzina taka jak ich? Uosabiali zwykłe ludzkie ułomności, nieszczęścia, które im się przytrafiały, były zbyt pospolite, niegodne uwagi.

Tylko, że ja pochodzę, skąd pochodzę, a ty, kurwa, jesteś, kim jesteś. Co to znaczy, że pochodzisz, skąd pochodzisz? spytał Tom. Nic, po prostu jest, jak jest. Łaskawie banalne mądrości pijaka. Jest, jak jest, będzie, co będzie, carpe diem, pomyślał Tom. Mamy w sobie zalążek rozkładu. Nie wiem, skąd się bierze. Nie potrafię powiedzieć, zresztą to chyba twoje zadanie.  Wiem tylko, że jest. Rose trochę go łagodziła, nie była taka jak my.

Te dwa cytaty znakomicie charakteryzują rodzinę Greenów, znakomicie oddają sedno problemu. Na pewno nie powinna się interesować nimi brukowa prasa, ale może powinni krewni, przyjaciele, znajomi, a może opieka społeczna? A może nic się nie da zrobić, bo takich rodzin o zwykłych ludzkich ułomnościach, tak zwyczajnie, pospolicie nieszczęśliwych jest przecież dużo. A może powinni chodzić na terapię, na którą ich nie stać i która w ich środowisku pewnie uważana by była za fanaberię. A może to tu tkwi sedno problemu, fakt, że pochodzą z klasy ludowej. Chociaż czy rodziny z klasy średniej nie są nieszczęśliwe? Są, tylko pewnie na inny sposób.

Sam wątek brukowej prasy, która interesuje się Greenami, póki mogą być źródłem sensacji, i młodego, ambitnego dziennikarza po trupach dążącego do celu, też jest bardzo interesujący. I dla niego ta sprawa stanie się nauczką, przełomem i balastem.

Lucy zmusiła go, żeby barbarzyńsko potraktował jej rodzinę, to przez nią chciał, żeby jedno dziecko zabiło drugie. Może zabiło, a może nie, jemu zależało, żeby to była prawda, i teraz już zawsze będzie to o sobie wiedział. Nie będzie nawet mógł tego usprawiedliwić, myśląc czy mówiąc: no dobra, ale co to była za historia, co za sensacja, co za bomba.

Co zrobi z tą samowiedzą? Wyciągnie wnioski jak Carmel i John czy dalej będzie gonił za karierą? 

Anthony Passeron "Uśpione"

Po debiutancką książkę "Uśpione" (Czarne 2024; przełożył Jacek

Giszczak) francuskiego pisarza i nauczyciela sięgnęłam, bo interesuje mnie temat, no i pojawiły się pozytywne recenzje. I nie żałuję! W skondensowany, miejscami intrygujący, miejscami chłodny, a czasem we wzruszający sposób autor opowiedział nie tylko o początkach epidemii AIDS we Francji. Nie ukrywam, że to właśnie ten temat był dla mnie wabikiem, ale niespodziewanie dostałam znacznie więcej. 

Dziś  wirus HIV nie jest już postrachem, nie oznacza wyroku, bo dzięki przyjmowaniu leków może nigdy nie dojść do rozwoju śmiertelnej choroby. Ale w latach osiemdziesiątych sprawy miały się inaczej. AIDS był  tematem tabu - powszechnie uważano, że przytrafia się tylko gejom i narkomanom. Dopóki nie okazało się, że może dotknąć każdego, nie szukano lekarstwa, a przynajmniej nie robiono tego ze wsparciem rządów i dużych pieniędzy. O tym wszystkim wspaniale i dojmująco opowiedziała w swojej powieści "Wierzyliśmy jak nikt" Rebecca Makkai. Akcja jej książki rozgrywa się w Stanach. Wcześniej widziałam film "120 uderzeń serca" poruszający ten sam temat, ale na gruncie francuskim. Też wstrząsający, wywołujący gniew oraz wzruszenie i też ze wszech miar wart polecenia. Sprawdziłam, bez problemu można obejrzeć go w sieci w kilku miejscach. To ten film i ta powieść uświadomiły mi, czym była w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ta choroba. Jakie śmiertelne żniwo zbierała, jaką panikę wywoływała i jakim ostracyzmem otoczone były osoby chorujące.

"Uśpione" Anthony Passerona powstały z osobistej potrzeby. Autor opowiada o chorobie z perspektywy  rodzinnej tajemnicy stopniowo przez niego odkrywanej. To historia jego stryja, który zmarł na AIDS. Ale ta książka niesie ze sobą znacznie więcej. Jak już wspominałam, w skondensowanej formie, to ledwie dwieście stron tekstu, Anthony Passeron opowiedział nie tylko historię stryja, ale także historię rodziny, naszkicował zmianę mentalności, jaka dokonała się między pokoleniem jego dziadków, a pokoleniem jego stryja i ojca, pokazał jej przyczyny, opowiedział o upadku takich miejscowości, w jakiej się wychował, o pladze narkotyków, jej skutku, czyli AIDS, a wreszcie w fascynujący sposób przedstawił upór kilkunastu lekarzy i naukowców, którzy zrozumieli powagę choroby, doprowadzili do wykrycia jej przyczyny, a po wielu próbach i latach do wynalezienia lekarstwa, dzięki któremu dziś można zapanować nad wirusem. A to wszystko w atmosferze rywalizacji pomiędzy ekipami z Francji i Stanów. Czytając te fragmenty, trudno nie oprzeć się refleksji, ile pokory i cierpliwości muszą mieć lekarze i naukowcy badający nową chorobę i szukający lekarstwa na nią, bo przed nimi lata pracy, porażki, podążanie ścieżkami prowadzącymi w ślepe zaułki, droga, która nie musi zakończyć się sukcesem. Ten wątek śledzi się jak prawdziwą powieść sensacyjną, tym bardziej, że autor przeplata rozdziały opowiadające historię rodziny z rozdziałami poświęconymi pracy naukowców i lekarzy.

Anthony Passeron urodził się w małej miejscowości w jednej z alpejskich dolin - pomiędzy Lazurowym Wybrzeżem, a szczytami Alp, na styku Włoch i Francji. Jego dziadek był Francuzem, babcia Włoszką, która jako młoda dziewczyna w czasie drugiej wojny razem z rodzicami i rodzeństwem przyjechała do Francji w poszukiwaniu lepszego życia. Jego pradziadkowie i dziadkowie prowadzili w miasteczku masarnię. Byli powszechnie szanowani, zasłużyli sobie na to ciężką pracą. Ich życie kręciło się tylko wokół niej, od rana do wieczora, od poniedziałku do poniedziałku, z krótką przerwą na niedzielny odpoczynek. Nie opuszczali doliny, tu był ich świat, do niego sprowadzały się ich horyzonty, żyli w zamkniętym, odizolowanym przez miejsce środowisku. Podobnie wyglądała codzienność innych mieszkańców miasteczka i tych rejonów. 

Ojciec pisarza wpasował się w ten schemat. To on zaczął pracować w rodzinnej firmie, nauczył się fachu, w przyszłości miał przejąć biznes. Pozostał mu wierny, chociaż świat wokół powoli się zmieniał. Do doliny zaczęły docierać duże supermarkety, z czasem te tereny będą się wyludniać, takie drobne interesy jak ten należący do pradziadków i dziadków autora upadną, młode pokolenie wykształcone w mieście nie będzie chciało wracać do doliny i do takiego życia. Ale to nastąpi później, w czasach młodości jego ojca i stryja ten proces dopiero się zaczynał. I właśnie  stryj autora poszedł za tymi zmianami. 

Był pierwszym członkiem rodziny, który zdobył średnie wykształcenie, dzięki czemu mógł pracować w kancelarii notarialnej. Pierwszym, który wyjechał poza dolinę, najpierw do Nicei, potem z poznanymi w miasteczku turystkami do Amsterdamu. Wrócił, ale jego życie się zmieniło. W dalekim świecie spróbował narkotyków. Ale nie trzeba było wyjeżdżać tak daleko, aby ulec ułudzie, jaką ze sobą niosły. Narkotyki stały się powszechnie dostępne także w dolinie. Dzieci z dobrze sytuowanych rodzin z pokolenia stryja i ojca autora zaczęły po nie sięgać. Nie chciały żyć jak rodzice, wyrosły już w dobrobycie, jakie rodzice zapewnili im ciężką pracą, ominął je bunt 68 roku, z nudów, z chęci zmiany, z braku celu zaczęły brać. Na przykładzie swojego stryja autor opowiada o procesach, które temu towarzyszyły. O zdumieniu starszych pokoleń, o wstydzie, o zaprzeczaniu, o nieumiejętności poradzenia sobie z problemem, a wreszcie o walce o uzależnione dzieci, o ratunek dla nich. Taką przemianę przeszła babcia autora - najpierw ze wstydu udawała, że problemu nie ma, potem odważnie mierzyła się z nim i jego konsekwencją, czyli chorobą syna i jego żony. Paradoksalnie dopiero odwiedzając ich w szpitalu, mogła być sobą, przestać zaprzeczać, udawać i się wstydzić. Poczuła wspólnotę losu z rodzinami innych chorych.

Dla moich dziadków ten szpitalny oddział, tak odległy od miasteczka i od krążących tam plotek, był jak swego rodzaju nawias. Pauza, podczas której nie musieli już kłamać, ratować rodzinnej reputacji, co nie miało sensu. Choć przez całe życie chcieli uchodzić za poważanych obywateli prowincjonalnego miasteczka, tu czuli się bliscy ludziom zupełnie sobie nieznanym. Homoseksualistom, narkomanom, hemofilikom i członkom ich rodzin. Ludziom, których nigdy nie mieliby okazji spotkać. Nieznajomym, którzy przechodzili przez to samo co my. Nieznajomym, z którymi nagle zbliżyliśmy się bardziej niż z niejednym członkiem naszej rodziny. Nieznajomym, którzy byli lustrzanym odbiciem naszego nieszczęścia.

A przecież AIDS cały czas otoczony był szczególną aurą. Nawet w szpitalu, nawet na oddziale przeznaczonym dla osób dotkniętych tą chorobą.

Nawet na oddziale przeznaczonym dla pacjentów dotkniętych AIDS traktowano tę chorobę w szczególny sposób. Patrzono na nią przez pryzmat norm moralnych, dobra i zła, grzechu. Wstydliwego grzechu (...) Dobro, zło ofiary, winni - dyskusje przeniosły się nawet na łono naszej rodziny i ją podzieliły.

Babcia nie czyniła różnicy między chorobą syna, synowej i wnuczki, dziadek milczał, ulegając stereotypom związanym z AIDS, a ojciec autora  tłumiąc głęboki gniew, dokonał, jak sądzę, ostatecznego rozróżnienia między małą dziewczynką, która była ofiarą, a jej rodzicami, którzy ponosili winę. Winę za to, że narzucili jej swoją, jakże przedwczesną śmierć, że przekazali jej w spadku zepsutą krew.

Bo największa tragedia dotknęła jednak ich córkę, na którą wirus przeszedł przez matkę. Historia malej Emilie, której autor poświęca osobny rozdział, jest przejmująca. Szybko straciła rodziców, ale dziadkowie zapewnili jej szczęśliwe dzieciństwo. Chorobie nie dało się jednak zapobiec. Muszę przyznać, że chociaż książka, może z powodu lapidarnego stylu, jest dość chłodna, to czytając rozdział poświęcony kuzynce autora, mimo wszystko nie potrafiłam powstrzymać łez. 

W historii jej choroby dwie sprawy szczególnie mnie poruszyły. Pierwsza to oddanie babci, która z wielkim poświęceniem opiekowała się wnuczką, codziennie jeździła do nicejskiego szpitala, aby ją odwiedzać. To ta sama babcia, która kilkanaście lat wcześniej wypierała uzależnienie syna, a potem, kiedy zachorował, też o niego walczyła. Druga sprawa to reakcja autora i jego brata na chorobę kuzynki. Wcześniej spędzali z nią dużo czasu, razem się bawili, kiedy zachorowała, nie potrafili się z tym zmierzyć. Nie chcieli odwiedzać jej w szpitalu, nie umieli z nią rozmawiać. Byli przecież dziećmi. Anthony Passeron bardzo szczerze pisze o swoim i brata stanie ducha, który towarzyszył tamtym wydarzeniom. 

Autor odtwarza nie tylko atmosferę tamtych czasów, ale może przede wszystkim wydobywa z niepamięci swojego stryja. Stryja przemilczanego przez dziadków i rodziców. Stryja, którego kochali, ale który przyniósł im mnóstwo wstydu i trosk, który zmienił ich życie. Diagnozując sytuację, tak pisze o nim i jego żonie, a właściwie całym pokoleniu zafascynowanym narkotykami.

... uświadamiam sobie, że mogliby mieć jakieś życie poza narkotykami. Życie, w którym byliby szczęśliwi. Życie, w którym mógłbym ich poznać. Życie proste, które z pewnością nie zasługiwałoby na to, by o nim opowiadać, a jednak całe życie.

Taki paradoks.

Tadeusz Konwicki "Mała apokalipsa"

Napiszę szczerze - pewnie nigdy (Nigdy nie mów nigdy.) nie

sięgnęłabym po "Małą apokalipsę" Tadeusza Konwickiego (Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA 1994), gdyby nie spektakl w jednym z teatrów mojego miasta, którego premiera odbyła się całkiem niedawno, a na który się wybieram. Nie żebym coś miała przeciwko Tadeuszowi Konwickiemu, chociaż przyznaję, znawczynią jego twórczości nie jestem, czytałam trzy jego książki - "Kronikę wypadków miłosnych", "Bohiń" i (chyba) "Sennik współczesny". Było to jednak dawno temu, potem autor zszedł z mojego czytelniczego radaru jak wielu innych. Pewnie niesłusznie. Teraz jednak przed spektaklem pomyślałam, że warto by było poznać oryginał i tak, wypożyczona z biblioteki, trafiła do mnie "Mała apokalipsa". Czytając, zastanawiałam się, co dziś po ponad czterdziestu latach od pierwszego, podziemnego, wydania (Książka ukazała się po raz pierwszy w tym samym wydawnictwie w roku 1979.) mogli w niej dostrzec twórcy spektaklu.

Bo "Mała apokalipsa" była ściśle związana z tamtym czasem, z czasem PRL-u. Akcja powieści rozgrywa się w Warszawie w ciągu jednego dnia. Narratorem jest pisarz, który już od dłuższego czasu nie napisał żadnej książki. Żyje na emigracji wewnętrznej, od czasu do czasu podpisuje jakiś list protestacyjny, który podsuwają mu jego dwaj przyjaciele literaci-opozycjoniści, Hubert i Rysio. Właśnie oni odwiedzają go pewnego ranka, aby zakomunikować mu, że ma wieczorem przed Pałacem Kultury dokonać samospalenia. Moment został wybrany nieprzypadkowo - to dzień wizyty w Warszawie przywódcy Związku Radzieckiego, nazywanego przez narratora carem. A narrator zgadza się, nie protestuje, bo jest mu wszystko jedno. Właściwie, kiedy budzi się tego ranka, już myśli o śmierci. 

Oto nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga, zbliża się czy raczej przypełza mój własny koniec świata. Koniec mego osobistego świata. Ale zanim mój wszechświat rozpadnie się w gruzy, rozsypie na atomy, eksploduje w próżnię, czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej Golgoty, ostatnie okrążenie w tym maratonie, ostatnich kilka szczebli w dół albo w górę po drabinie bezsensu.

Bezsens wydaje się być tu słowem kluczem. W tym świecie rozkładającego się komunizmu nic nie ma sensu, bo nie ma nadziei. To świat groteskowy i tak został przez Tadeusza Konwickiego pokazany. Nie jest to moja ulubiona konwencja, co nie znaczy, że nie zdarza mi się sięgać po coś z tego klucza. W tej rzeczywistości, w której wszystko szwankuje - brakuje wody w kranach, psują się instalacje, zawalają się przęsła mostu Poniatowskiego, rozkraczają się tramwaje, właściwie nie wiadomo, jaka jest pora roku ani nawet który rok - w tym potwornie brzydkim świecie nikt już w nic nie wierzy, nic nie jest na poważnie. Partyjni aparatczycy nie wierzą w komunizm, ubecy udają tylko, że są groźni, byle tak myśleli o nich ich przełożeni, chociaż pewnie i im jest wszystko jedno, niegroźni są donosiciele, właściwie można się z nimi zaprzyjaźnić, każdy próbuje uszczknąć coś dla siebie, zgromadzeni na ulicach manifestanci, którzy mają witać gościa, klaszczą bez entuzjazmu, a pod koniec dnia zalegają na ulicach pijani. A i sam gość, car, wydaje się być groteskowy i niepoważny. Władza próbuje jakoś utrzymać tę fasadę, ale kiepsko to wychodzi. Do sali, w której ma się odbyć wykwintne przyjęcie na cześć gościa, wpadają wspólnie członkowie partii, przypadkowi goście pobliskiej restauracji, opozycjoniści i najpierw nieśmiało, a potem jawnie korzystają z tego, co leży na stołach. Kiedy ta dzika horda przetoczy się przez salę, jakoś się ukryje braki. To groteskowa, śmieszna scena. Ale podobnie pokazani są opozycjoniści. Podpisują listy, apele, protesty, ale nic im za to właściwie nie grozi i nie przeszkadza im to, że utrzymują się dzięki wydanym w młodości słusznym książkom, które trafiły na listę lektur szkolnych. Działają zgodnie z zasadą; panu bogu świeczkę, a diabłu ogarek.

Czy pana nie dziwi, że lata lecą, a oni spokojnie, jak chłopi na wiosnę, odwalają te swoje protesty, rezolucje, publikacje, demonstracje. Posiwieli, przytyli, no i co? Reżym także przytył i posiwiał. Kruk krukowi oka nie wykole.

Hubert i Rysio pewnie liczą na to, że akt samospalenia, będzie jakimś przełomem. Ale w tym świecie najprawdopodobniej tak się nie stanie. Czy ktoś w ogóle poza garstką groteskowych opozycjonistów zauważy tę ofiarę? Czy komuś jest potrzebna? 

- (...) Wystarczy patrzeć ludziom w oczy i pilnować, czy akceptują. Rób to, czego ludzie chcą.

- Za późno. Będę robić, co zechcę.

- Ty robisz, myśląc, że oni tak chcą, a oni nie chcą. 

Nie wiemy, czy samospalenie ostatecznie się dokona. Narrator, który został wybrany na ofiarę, to nie typ bohatera, chociaż próbuje w tym pozbawionym wartości świecie ocalić siebie, żyć w zgodzie z sobą. To on mówi, że będzie robić, co zechce. Ani nie protestuje, ani się nie boi, jeśli ostatecznie się nie spali, to nie  z tchórzostwa. Zastanawia się, za co ma właściwie umrzeć i kto jego ofiarę, poza jej pomysłodawcami, zrozumie.

Jeszcze jeden symbol. Wobec wieczności czy wobec idiotów współczesnych? Skomplikowany i nieczytelny gest. (...) Czy to błazenada czy wniebowstąpienie?

Bo większość społeczeństwa jak zwykle się dostosowała.

Milcząca większość śpi w letargu. Urządziła się jakoś, wynalazła ciepłe zakątki, obrosła w kokony względnego dobrobytu. Bakszysze i kubany zhumanizowały nieludzki ustrój. Od najwyższego sekretarza do nocnego stróża wszyscy biorą w łapę i wszyscy kradną. Płyniemy po bezkresnym oceanie usankcjonowanego złodziejstwa.

Może nadzieją w tym bezsensownym świecie mogłaby być miłość, gdyby wcześniej nie została rozmieniona na drobne i gdyby nie było za późno. Wszak narrator w czasie swoich peregrynacji po mieście spotyka Nadieżdę i zakochuje się w niej z wzajemnością. A przynajmniej tak im się obojgu wydaje. W tym świecie przecież nic pewnego i nic wielkiego nie ma. Wszystko jest małe, byle jakie, nad wszystkim cieniem kładzie się rozkład. Dlatego apokalipsa i dlatego mała. 

Świat się wyrównał. Nie ma złych i dobrych. Jest wielki, nieszczęsny tłum depczący sobie po nogach. Wyschły, wsiąkły w piasek zapomnienia źródła ożywcze niegdysiejszej moralności. Nie ma skąd czerpać, nie ma tego miejsca, gdzie można się orzeźwić. Nie ma przykładu, nie ma natchnienia. Jest noc. Noc obojętności, noc apatii, noc chaosu.

Czy to właśnie ten rozpadający się świat zainteresował twórców spektaklu? Czy małość i miałkość bohaterów? A może coś jeszcze innego, coś na co ja nie zwróciłam uwagi? Przekonam się wkrótce. Tak czy inaczej cieszę się, że nieoczekiwanie sięgnęłam po "Małą apokalipsę" Tadeusza Konwickiego.

Popularne posty