Nie mogłam przejść obojętnie obok najnowszej książki "Wejście"
Stefana Hertmansa (ArtRage 2024; przełożyła Alicja Oczko), belgijskiego pisarza urodzonego w Gandawie piszącego po flamandzku. Dlaczego? Bo przed laty pochłonęłam "Wojnę i terpentynę" jego autorstwa. Pochłonęłam to za mało powiedziane - mocno ją przeżyłam. Dla zainteresowanych, a naprawdę warto, mam dobrą wiadomość - ArtRage wznowiło także ten tytuł. Niestety z drugą książką Stefana Hertmansa, "Głośniej niż śnieg", już nie było tak dobrze. To powieść, która wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Jednym słowem rozczarowanie. W czeluściach czytnika mam jeszcze "Nawróconą", którą kiedyś na pewno stamtąd wydobędę na czytelnicze światło dzienne.Tymczasem po "Wejście" sięgałam w zasadzie na pewniaka, bo to rzecz podobna w formie do "Wojny i terpentyny". Autor wychodzi od konkretu, który prowadzi go do poznania czyjejś historii zyskującej uniwersalny wymiar. W wypadku "Wojny i terpentyny" były to dzienniki, które podarował mu umierający dziadek. Odtwarzając jego życie, pisał o losie ubogich w Gandawie, o okrucieństwie pierwszej wojny i o innych sprawach. Ale to te dwie pierwsze wywarły na mnie takie wrażenie. Tym razem jest podobnie. W roku 1979 Stefan Hertmans kupił duży dom w robotniczej, podupadającej wówczas dzielnicy Gandawy. Jak znam życie, dziś jest to pewnie miejsce zgentryfikowane i modne albo w takie się przekształca. Trzeba było dużo fantazji i wyobraźni, aby kupić to zawilgocone, opuszczone, znajdujące się w kiepskim stanie domiszcze. Jego jedyną zaletą była cena, no i to coś, co jednak przyciągnęło autora. Z czystej ciekawości żałuję, że autor nie wspomniał, kiedy i w jakim stopniu udało mu się ten dom doprowadzić do stanu używalności. Dziś już w nim nie mieszka, o czym mówił w jednej z dwóch rozmów, jakich z nim wysłuchałam. Do sprzedaży skłoniły go powody osobiste.
Po latach, już po sprzedaży posesji, z książki swojego profesora historii dowiedział się, że w czasach drugiej wojny na kominku, który tak przyciągnął jego uwagę, stało gipsowe popiersie Hitlera, bo w domu tym mieszkał wraz z rodziną ojciec owego profesora, Willem Velhurst, flamandzki nacjonalista i wysoko postawiony nazistowski kolaborant, po wojnie skazany na karę śmierci, którą zamieniono na dożywocie. Ostatecznie nie siedział w więzieniu do końca swoich dni - wyszedł za dobre sprawowanie i dzięki staraniom rodziny. Niczego jednak nie zrozumiał, nie żałował, pozostał zajadłym nacjonalistą flamandzkim, utrzymywał kontakty ze swoimi kumplami z tamtych czasów, które z rozczuleniem wspominał. A przy tym był oczywiście miłym, dowcipnym człowiekiem, sybarytą lubiącym życie. Jego kochanka, a później żona, Griete, do końca swojego życia miała w pokoju portret Hitlera. I to tropem Willema Velhursta wyrusza Stefan Hertmans, co ostatecznie zaowocuje książką, o której dziś piszę.
Ale idąc jego śladami, odkrywa jeszcze jedną osobę - to Mientje, jego druga żona, córka zamożnego holenderskiego rolnika. I tu krótka dygresja - pierwszą była, o paradoksie, Żydówka, która zmarła młodo i to z nią, o drugi paradoksie, kazał się pochować. To w czasie jej choroby poznał Mientje, która pomagała mu się nią opiekować. I to właśnie ona staje się drugą, a może nawet pierwszą, bohaterką tej książki. Jest to kobieta z jednej strony fascynująca, z drugiej uosabia wszelkie komplikacje i niejednoznaczności ludzkich postaw, wszelkie tych postaw szarości.
Nie była wykształcona, ale mądra, wrażliwa, żywo interesowała się sztuką - czytała, uwielbiała muzykę, prowadziła dziennik. Kiedy w ciężkich czasach powojennych wynajmowała, najczęściej studentom, pokoje w tym olbrzymim domu, stał się on`kulturalnym salonem, domem otwartym, w którym dyskutowano, słuchano muzyki, czytano poezję. Była gorliwą, ale nie fanatyczną protestantką. Wrażliwa na ludzkie nieszczęście, chętnie angażowała się w pomoc innym. Miała troje dzieci i cały ciężar opieki nad nimi i utrzymania domu spadał na nią. Nie było łatwo. Willem jeszcze przed wojną był tam gościem, raz ze względu na charakter pracy, dwa dlatego, że związał się ze wspomnianą już Griete, która była jego kochanką, a po śmierci Mientje została jego trzecią żoną. A Mientje doskonale zdawała sobie sprawę z sytuacji, ale cierpiała w milczeniu. Podobnie było z z jej stosunkiem do poglądów męża i jego postawy w czasie wojny. Nie zgadzała się z nimi, były jej obce, a jednak trwała przy nim. Ba, korzystała na tym finansowo, bo kolaborując z Niemcami, otrzymał posady, które łączyły się z wysokimi poborami. Oczywiście pieniądze, w czasie kiedy wszystkiego brakowało, nie załatwiały wszystkiego, ale pomagały przetrwać. Kiedy pod koniec wojny próbując ratować skórę, uciekł w raz z Griete do Niemiec, martwiła się o niego. Gdy siedział w więzieniu, odwiedzała go, przynosiła paczki, gdy wyszedł, też się go nie wyrzekła, chociaż wtedy mieszkał już więcej z kochanką niż w domu. A jednak mimo tych sprzeczności trudno jej nie lubić.
Należy oczywiście zadać sobie pytanie, dlaczego do końca przy nim trwała? Dlaczego nie odeszła? Powody, aby go zostawić, miała przynajmniej trzy - Griete, poglądy, których nie podzielała, i jego kolaborację z nazistami w czasie wojny. Odpowiedzi jest pewnie kilka. Każdej możemy się tylko domyślać. Kochała go. Była bardzo religijna. Miała z nim troje dzieci, więc pewnie robiła to ze względu na nie. Jak odejść z trojgiem dzieci od męża w tamtych czasach? Ale przecież miała w Holandii dobrze prosperującą rodzinę. Jej ojciec od początku nie lubił Willema, nazywał go małym belgijskim fiutkiem, ale nie wyrzekł się jej, odwiedzała rodziców i brata razem z dziećmi, a nawet z mężem. Więc może by jej pomogli? Może mogłaby do nich wrócić? Nie chciała, bo przyzwyczaiła się do życia w mieście, bo miała szersze horyzonty, bo brakowałoby jej tego życia, które sobie stworzyła? A może najważniejsza jest miłość. Trudno to zrozumieć, chociaż, kto z miłości przynajmniej raz nie zgłupiał, niech ... żałuje.
Równie interesujący jest w książce stosunek dzieci do ojca. Żadne z nich nie podzielało jego poglądów i nie akceptowało jego postawy, a jednak też się od niego nie odsunęły. Jedna z córek obiecała mu, kiedy umierał, że zaopiekuje się Griete, i słowa dotrzymała. Jako dorośli musieli mierzyć się z tym problemem, próbowali na różne sposoby radzić sobie z nim. Najlepiej odda ten jednoznaczny, a jednak niejednoznaczny stosunek do ojca-kolaboranta garść cytatów.
Dopiero gdy następnego dnia biorę do ręki spisany wywiad, w którym Letta podyktowała wspomnienia doktorantowi, uświadamiam sobie, jak trudne nadal pozostaje dla niej mierzenie się z twardymi faktami - o brutalnym przejęciu Radiofonii przez SS mówi jako o "lepszej pracy, którą zarząd miasta zaoferował ojcu po ucieczce poprzedniego dyrektora na skutek niemieckiej okupacji". To niewinne sformułowanie jest niczym cienka błona na surowym mięsie.
Im częściej biorę do reki memuary Adriego [syn Willem, później profesor historii na uniwersytecie], tym bardziej rzuca mi się w oczy wszystko to, czego nie mógł albo czego nie chciał gruntownie przemyśleć. Jakby wina była dziedziczna, a on nie miał siły stawić czoła temu, co na siebie wziął: syn z ciężarem własnego ojca na ramionach.
(...) Adri stopniowo się dowiadywał, co stało się z ojcem; wstrząsnęło to nim i rozdarło go, nauczył się dystansować w milczeniu od wszystkiego, za czym opowiadał się ojciec, jednocześnie nie mogąc go usunąć z myśli.
Nie brudząc sobie rąk, też można popełniać przestępstwa (...) - ten komentarz autora pokazuje, na czym polega problem. Willem sam nikogo nie zamordował, nie strzelał do ludzi, nie zamykał osobiście Żydów w bydlęcych wagonach, nikogo nie przesłuchiwał, nie torturował, ale tworząc listy podejrzanych, przyczyniał się do tego. Być może to pozwalało dzieciom i żonie na lawirowanie. I jeszcze jeden cytat, świadczący o tym, jak trudno odnaleźć się rodzinie w takiej sytuacji. Tym razem to słowa rzeźbiarza, kolegi Stefana Hertmansa, którego ojciec, też rzeźbiarz, (to właśnie on w czasie wojny masowo produkował te gipsowe popiersia Hitlera) i bracia również byli kolaborantami.
Nie darzę ich nienawiścią, to w końcu moja rodzina, ale wciąż jestem wściekły, kiedy o tym myślę (...). Nie ma dnia, żebym w głowie nie dyskutował z ojcem ... Ale pojednania nie było, jego uraza przeżyła wszystko ... Gdyby ojciec choć przez moment okazał zrozumienie albo żal, złapałbym go, cholera jasna, i powiedział: chodź tu, jesteś moim tatą ... Ale nie, do ostatnich chwil pozostał rozgoryczony, poszarzały z nienawiści i niestosownej dumy ...
To postawa bardzo częsta w środowisku nacjonalistycznych flamandzkich kolaborantów. Nie widzieli swojej winy, nie żałowali. Autor przytacza słowa wyrwane z nekrologu, jaki ukazał się w nacjonalistycznej gazecie po śmierci ojca tego kolegi.
"syn złotej ostrogi, poniżenie, idealista, ukarany, związany z narodem, nieludzka niesprawiedliwość"
I komentuje to tak:
Znane banały, którymi posługiwało się całe pokolenie flamingantów [tak nazywani są w książce flamandzcy nacjonaliści], przez dziesięciolecia odsuwając na bok wszelką moralną odpowiedzialność za swoją kolaborację z nazizmem.
I jeszcze jeden cytat pokazujący stosunek kolaborantów do własnej przeszłości.
Sami kolaboranci przyjęli w tamtych latach postawę, która przetrwała po dziś w niektórych z ich dzieci i wnuków: winni byli nie zdrajcy ojczyzny, a belgijscy patrioci, którzy pozostali wierni krajowi, bo ich zdaniem złoczyńcą była sama ojczyzna - członków ruchu oporu i patriotów określano w tych kręgach żmijami, szumowinami, hołotą, elementem narodowo obcym ... belgijską flagę konsekwentnie nazywano "szmatą" ... kolaboranci, obozowi strażnicy pozowali na ofiary, kiedy na łeb na szyję musieli uciekać w kierunku Niemiec obiecanych, a znienawidzoną Belgię w pośpiechu zostawić za sobą - opuszczając wszystko, co im było drogie.
I właśnie warstwa historyczna to jeszcze jedna wielka zaleta tej książki. Flamandzki nacjonalizm, animozje walońsko-flamandzkie, postawa nacjonalistycznie nastawionych Flamandów w czasie drugiej wojny, ich kolaboracja z nazistami, idea połączenia Flandrii z Niemcami i stworzenie Wielkiej Germanii to wszystko było mi nieznane wcale albo bardzo powierzchownie.
W meczu Hertmans kontra Hertmans jest dwa do jednego - dwie książki bardzo ciekawe, trzecia nie zachwyciła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz