Stefan Hertmans "Głośniej niż śnieg"

Tak się złożyło, że kiedy zachwycona czytałam książkę niderlandzkiego pisarza Stefana Hertmansa „Wojna i terpentyna”, o której pisałam kilka notek temu, właśnie wydawnictwo Marginesy wydało jego kolejną powieść „Głośniej niż śnieg” (2017; przełożyła Alicja Oczko). Niewiele myśląc, kupiłam (akurat trafiła się promocja) i niesiona entuzjazmem niemal natychmiast po nią sięgnęłam. Niestety tym razem się zawiodłam. To zupełnie inna proza, proza, za jaką nie przepadam, żeby nie powiedzieć, jakiej nie lubię. Czytając, miałam bardzo mieszane uczucia. Przyjemność lektury, tak, tak, była i przyjemność, mieszała się ze zniecierpliwieniem, znudzeniem i ... z ciekawością. Nie raz miałam ochotę dać sobie spokój z tą książką, ale jednak bardzo chciałam wiedzieć, jak to wszystko się skończy. I nie chodziło tylko o to, co się stanie, ale także o to, jak do tego dojdzie.

W jednej z recenzji przeczytałam, że „Głośniej niż śnieg” to trochę Browna i trochę Houellebecqa. Ponieważ nie znam ani jednego, ani drugiego (tak, tak, nie znam żadnej powieści Houellebecqa), trudno mi to zweryfikować. Zakładam, że Juliusz Kurkiewicz, autor rzeczonej recenzji, wie, co pisze. Prawdopodobnie Hertmans nawiązuje do swego francuskiego kolegi po piórze świadomie, skoro jedną z części rozpoczyna motto będące cytatem z jego książki. Swoją drogą w żadnej z trzech recenzji, do jakich z ciekawości zerknęłam, nie znalazłam głębszej analizy tego faktu. Czy diagnozy Hertmansa są podobne? Czy to polemika? A może zabawa albo tylko wykorzystanie popularności Houellebecqa? Z wiadomych względów rozstrzygnąć nie mogę.

Hertmans połączył w swojej powieści sensacyjną fabułę ze spojrzeniem na zamożnych europejskich mieszczuchów. Bohaterem książki jest John de Vuyst, redaktor pracujący w wydawnictwie. Nagle coś dziwnego zaczyna dziać się wokół niego. Dostaje białe koperty zaadresowane w nieznanym języku, do wydawnictwa trafia książka, która wydaje mu się stekiem bredni. Kiedy zaczyna serfować po internecie w poszukiwaniu wiadomości związanych z jej treścią, psuje się komputer,  w  mieszkaniu pojawiają się tajemnicze czerwone kulki, a wreszcie ktoś zaczyna go nękać i prześladować. Podobny los spotyka Margę, jego żonę, z którą właśnie się rozstał. Zbieg okoliczności goni zbieg okoliczności. Jednocześnie światem wstrząsa seria dramatycznych i bardzo krwawych zamachów. Czy to wszystko przypadek, czy terrorystyczny spisek, w który z niewiadomych przyczyn zostają zamieszani John i jego żona? Intryga oparta jest na historii Chazarów, ludu pochodzenia tureckiego, który od VI wieku naszej ery zamieszkiwał ziemie między Morzem Kaspijskim, Kaukazem i Krymem. Przyjmuje się, że Chazarowie świadomie między VIII a IX wiekiem przeszli na judaizm. Jedna z teorii głosi, że Żydzi aszkenazyjscy to ich potomkowie.

Ponieważ Hertmans nie jest pisarzem pokroju Dana Browna, a sensacyjna intryga to tylko pretekst, miłośnicy literatury wyłącznie sensacyjnej nie powinni zabierać się za lekturę powieści „Głośniej niż śnieg”, bo się po prostu znudzą. Nie ten typ prowadzenia narracji. Owszem, chwilami intryga wybija się na pierwszy plan, ale tylko chwilami. Bo poza tym pisarz miesza narracje, punkty widzenia, psychologizuje, prowadzi rozważania na temat sytuacji Izraela, współczesnego antysemityzmu, muzyki barokowej. Partie realistyczne, które dominują, mieszają się z onirycznymi i fantastycznymi. Nie wiadomo, co bohaterów spotyka naprawdę, a co jest snem. A już zakończenie miłośników literatury spod znaku Dana Browna nie dość, że rozczaruje, to w dodatku na pewno znudzi. Mnie w powieści niderlandzkiego pisarza przeszkadzały dwa aspekty. Pierwszy to mieszanie realizmu z elementami fantastycznymi. Ja po prostu nie lubię wszelkiej fantastyki, i tej naukowej, i tej spod znaku fantazy, nie dla mnie realizm magiczny, nie przepadam też za groteską, chociaż tę ostatnią jeszcze jakoś trawię. Właśnie dlatego dotąd nie sięgnęłam po żadną powieść przywoływanego tu kilkakrotnie Houellebecqa. Oczywiście to nie znaczy, że nie ma wyjątków. Bez trudu mogłabym tu przytoczyć kilka, a może kilkanaście tytułów, które lubię, czasem nawet bardzo. Choćby „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, Lem, „Hobbit” i pierwsza część „Władcy pierścienia” Tolkiena (w połowie drugiej odpadłam). Ale dość tej dygresji, wracam do Hertmansa. Drugi aspekt, który przeszkadza mi w jego powieści, to wątek sensacyjny, o którym tu tyle pisałam. Przyznam, że nieco mnie nudził, a poza tym nie nadążałam za intrygą, co być może nie najlepiej o mnie świadczy. W pewnym momencie wszystko zaczęło mi się mieszać.

Za to zainteresowała mnie warstwa obyczajowa powieści, jej klimat. Bohaterowie Hertmansa to wolne elektrony. Są samotni, cyniczni, nie potrafią nawiązać bliższych relacji, zadowalają się przypadkowymi znajomościami, które sprowadzają właściwie tylko do seksualnych przygód. John musi zmierzyć się z pierwszymi oznakami starzenia się, z przewlekłą chorobą. Nie potrafi się z tym pogodzić. Jest zmęczony, zniechęcony, praca go nudzi, nic nie interesuje. Tylko seks sprawia mu przyjemność. Wolność, z której bohaterowie korzystają, nie przynosi im szczęścia. Są wypaleni. Poczucie pustki, braku sensu wzmaga choroba a potem śmierć matki Johna. Nie znajduje ukojenia ani w religii, ani w rodzinie. Pogrzebowe ceremonie i rytuały są mu obce, niezrozumiałe. Z rodzeństwem nie łączy go żadna więź. Przygnębiający nastrój potęguje koszmarna pogoda w dniu pogrzebu. Żałobnicy ślizgają się w błocie, są przemoknięci i zmarznięci, a trumna niczym statek pogrąża się w wodzie, którą wypełniony jest grób. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Ale nikomu nie jest do śmiechu, scena pogrzebu nie ma w sobie nic z groteskowego humoru, jaki cechuje na przykład prozę Pilcha, który w jednej ze swoich powieści opisuje podobne perypetie. Nawet pożegnania ojca z umierającą matką, czego John jest świadkiem, ogrom ich miłości, jeśli przynosi oczyszczenie, to tylko na chwilę. Dostrzega przede wszystkim tragiczny wymiar tej wzruszającej sceny. Zamachy, po początkowym szoku, bohaterowie zaczynają traktować jak jeden z elementów rzeczywistości. Po wysłuchaniu wiadomości, po obejrzeniu kilku krwawych zdjęć zobojętniali wracają do życiowej rutyny, zwyczajnych przyjemności, do których już dawno przywykli. Osacza ich jakieś niejasne zagrożenie potęgujące  niepokój. Niby taka diagnoza nie jest niczym odkrywczym, a jednak została dość sugestywnie nakreślona.

W internecie natknęłam się na wywiad z tłumaczką Hertmansa, Alicją Oczko, dlatego wiem, że jeszcze w tym roku Marginesy wydadzą jego trzecią powieść, a przekład kolejnej właśnie powstaje. Czy je przeczytam? Pewnie mimo wszystko tak. Wszak „Wojna i terpentyna” mnie zachwyciła.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty