Półtora roku temu pojawiło się na naszym rynku książkowym nowe
wydawnictwo, właściwie imprint Wydawnictwa Otwartego, Szczeliny. Ukazują się w nim książki non fiction poświęcone konkretnym państwom lub problemom współczesnego świata. Autorami, rzadziej autorkami, są przede wszystkim specjaliści z jakiejś dziedziny, często naukowcy, choć zdarzają się też dziennikarze. Właściwie każda z dwunastu wydanych dotąd przez Szczeliny książek zapowiada się ciekawie, no ale przeczytanie ich wszystkich jest raczej nierealne, są przecież i inne wydawnictwa, w których też ukazują się interesujące tytuły. Dlatego póki co jestem posiadaczką trzech pozycji z katalogu Szczelin, na czwartą poluję. Właśnie przeczytałam jedną z nich - to "Indie. Kraj miliarda marzeń" Weroniki Rokickiej (2022). Autorkę znam z radia, gdzie od czasu do czasu komentuje indyjską rzeczywistość. Pracuje na wydziale orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego, z wykształcenia jest indolożką i politolożką, w Indiach studiowała i często tam wraca.Indie fascynowały mnie od dawna. Chyba wszystko zaczęło się od filmowych adaptacji powieści angielskich autorów, których akcja rozgrywała się w tym kraju jeszcze za czasów kolonialnych, potem przeczytałam ich literackie pierwowzory, a jeszcze później kilka innych książek. O niektórych pisałam na tym blogu, niektóre czytałam jeszcze w czasach przedblogowych. A w swoich zasobach mam jeszcze kilka - niektóre czekają na swoją kolej od dobrych kilku lat, ale właśnie nadeszła ich pora. Moją ulubioną autorką jest Arundhati Roy, szkoda, że pisze tak niewiele. Jej "Bóg rzeczy małych" i "Ministerstwo niezrównanego szczęścia" to fascynujące lektury. Warto też sięgnąć po zbiór reportaży "Indie rozdarte". Mam też duży sentyment do wspomnianych już angielskich pisarzy i ich powieści - "Drogi do Indii" Edgara Morgana Forstera i tetralogii Paula Scotta. To właśnie ich ekranizacje stały się źródłem mojej początkowo naiwnej i romantycznej z ducha fascynacji Indiami. Dopiero potem wraz z innymi lekturami przyszło trzeźwe spojrzenie. Ale czas przejść do najnowszej lektury.
W swojej książce Weronika Rokicka opowiada o przemianach, jakie zachodzą w Indiach od trzydziestu lat, ale aby pozwolić czytelniczkom i czytelnikom lepiej zrozumieć zjawiska, o jakich pisze, w każdym z rozdziałów sięga do okresu kolonialnej przeszłości, czasem też jeszcze wcześniejszej, i do czasów, kiedy Indie odzyskały niepodległość. Aby urozmaicić swoją opowieść, często odwołuje się do literatury i filmu, pisze też o konkretnych ludziach, którzy są egzemplifikacją opisywanych przez nią problemów.
Autorka zajęła się kilkoma tematami, które wzajemnie się przenikają. To przemiany systemu kastowego, marzenie Indusów o awansie ekonomiczno-społecznym, miasto i wieś, migracje, mnogość języków, sytuacja kobiet i osób nieheteronormatywnych, a wreszcie w ostatnim rozdziale zastanawia się, co to znaczy być Indusem, czyli jaka jest tożsamość mieszkańców Indii.
Trzeba przyznać, że to pytanie niezwykle ważne, jeśli uświadomimy sobie, jak niesamowicie różnorodnym krajem są Indie. Już sama mnogość języków przyprawia o zawrót głowy - istnieje trzydzieści jeden języków, z których każdym mówi ponad milion mieszkańców Indii, wśród nich są dwadzieścia dwa urzędowe, zapisane w konstytucji. Do tego dochodzi angielski jako pomocniczy. Ale to nie koniec. W najbardziej zróżnicowanych pod względem językowym Indiach północno-wschodnich używa się około dwustu języków. Do tego dochodzą dialekty, wersje literackie i potoczne, którymi posługuje się ulica, a które znacznie się różnią od tych skodyfikowanych oficjalnych. I wbrew pozorom hindi wcale nie jest językiem, którym mówią wszyscy Indusi. Nic dziwnego, że mieszkańcy różnych stanów, zwłaszcza starsi, nie są w stanie się ze sobą porozumieć. Decyzja, w jakich językach kształcić dziecko, przyprawia o ból głowy rodziców, zwłaszcza tych z klasy średniej i wyższej. W praktyce wielu Indusów, szczególnie młodszych i wykształconych, posługuje się przynajmniej trzema językami. A przecież różnorodność mieszkańców Indii nie ogranicza się tylko do kwestii językowych. Muszę przyznać, że właśnie rozdział poświęcony językom zafascynował mnie najbardziej, bo uświadomił skalę wyzwań, z jakim musiały się mierzyć i mierzą nadal władze niepodległych Indii.
Chociaż Weronika Rokicka pokazuje rozmaite skomplikowane procesy, jakie toczą się współcześnie w tym kraju, pisze o blaskach i cieniach modernizacji, to obraz Indii, jaki wyłania się z jej książki, jest zaskakująco optymistyczny. Zupełnie inny niż pamiętam ze wspomnianego tu zbioru reportaży Arundhati Roy czy innej fascynującej książki, "Delhi. Stolica ze złota i snu" Rany Dasgupty, który też opowiada o okresie transformacji. Czytając tę ostatnią pozycję, odniosłam wrażenie, że państwo abdykowało wobec nadmiaru problemów. Weronika Rokicka pokazuje obraz dynamicznych przemian społecznych, aspiracji mieszkańców, którzy dążą do poprawy swojego losu, żywego, energicznego społeczeństwa, które buzuje, zmienia się i poddając się procesom globalizacji, jednocześnie podtrzymuje własną tożsamość i tradycję. Chociaż tyle tu różnic, to jednak w przeważającej mierze Indusi z różnych warstw społecznych, wyznający różne religie, władający różnymi językami potrafią żyć obok siebie. Przynajmniej tak optymistycznie widzi to autorka. Która wizja Indii jest bliższa prawdy? Czy ta Weroniki Rokickiej, czy Rany Dasgupty i Arundhati Roy? Nie mnie rozstrzygać. Przede mną kolejne lektury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz