Po autobiograficznej "Trylogii kopenhaskiej", powieści "Ulica
dzieciństwa" i opowiadaniach "Moja żona nie tańczy" przyszedł czas na "Twarze" (Kojro 2007; przełożyła Elżbieta Frątczak-Nowotny). To pierwsza wydana w Polsce książka duńskiej pisarki Tove Ditlevsen, która za sprawą Czarnego zyskała w naszym kraju należne jej miejsce. Ta niewielkich rozmiarów powieść, ledwo ponad sto stron, więc może jednak dłuższe opowiadanie, przeszła w chwili wydania bez echa. Szukając z ciekawości recenzji, znalazłam kilka na blogach i jedną w znanym tygodniku. Wydawnictwo, które miało specjalizować się w literaturze fińskiej, wydało zaledwie kilka tytułów i chyba już nie istnieje."Twarze" to nie jest lektura łatwa - z tych czterech pozycji dla mnie najtrudniejsza w odbiorze. Nie chodzi o formę, o hermetyczność, ale o temat, jakim jest choroba psychiczna, z którą zmaga się główna bohaterka. Lise to kobieta po czterdziestce, autorka popularnych książek dla dzieci, ma drugiego męża, troje dzieci i wygodne życie. Ale nie jest szczęśliwa. Od jakiegoś czasu nie pisze, mąż ją zdradził, w domu rządy sprawuje Gitte, młoda dziewczyna, która stała się kimś więcej niż służącą. Opiekuje się dziećmi, ma na nie wpływ, zajmuje się domem, trzyma jakąś władzę nad Lisą i jej mężem. Jest irytująca, nieco demoniczna, stara się nadrobić braki w wykształceniu, czytając książki, chodzi na demonstracje przeciwko wojnie w Wietnamie, głosi miłość bliźniego i ma lewicowe poglądy.
Liczy się tylko miłość bliźniego, wszystko inne jest całkowicie aspołeczne. (...) Rodzina to przeżytek. Nie chcemy ani się pobierać, ani wydawać na świat dzieci.
Gitte siedziała w kącie, prowadząc ożywioną rozmowę z pacjentką. Jej twarz była oderwana od kontekstu jak zdania, które Gitte wyciągała w domu z książek i ubierała się w nie, jakby wkładała kostium, co do którego nikt nie miałby wątpliwości, że został uszyty właśnie dla niej.
Wygląda na to, że owinęła sobie rodzinę wokół palca i pociąga za sznurki. Właściwie nie wiadomo, przynajmniej na początku, na ile jej obraz zniekształcony jest przez perspektywę popadającej w chorobę Lise. Tak jak w opowiadaniach z tomu "Moja żona nie tańczy" więcej tu pytań niż odpowiedzi. Można snuć domysły. Czy to przypadkiem nie Gitte jest jedną z przyczyn pogarszającego się stanu Lise? Czy to nie ona wzbudza w nadwrażliwej chlebodawczyni wyrzuty sumienia, że nie dość przejmuje się strajkującymi górnikami w Hiszpanii, więzionymi rosyjskimi pisarzami, więźniami politycznymi w Grecji, wojną w Wietnamie? Jednym słowem całym złem tego świata? Że w gruncie rzeczy nie jest dość postępowa, ma rasowe uprzedzenia, a może nawet jest antysemitką? Ona, która sama wywodzi się z robotniczej rodziny, a teraz wiedzie wygodne mieszczańskie życie?
... powinniśmy przede wszystkim kochać tych, których inni przeoczyli. Tych, których kochanie wymaga trudu, tych, których w głębi duszy uważamy za odrażających, ponieważ uniemożliwiają nam przyjemne życie.
Nie może pani współczuć ludziom, których nigdy pani nie widziała. - usłyszy Lise od lekarza, kiedy po trzech tygodniach pobytu w szpitalu psychiatrycznym zacznie dochodzić do siebie. Czy jej choroba jest próbą ucieczki od świata? Od jego zła i od domowych problemów? A może niezgodą na siebie?
Jednak nie odpowiedź na te pytania jest w tej książce najważniejsza. Największe wrażenie robi opis samej choroby. Cierpienia, jakie ze sobą niesie. Niemożności wyrwania się z jej szponów. My, tak samo jak personel szpitala, wiemy, że głosy, który słyszy Lise, mikrofon, który rzekomo ukryty jest w poduszce, twarze, które pojawiają się w kratce ściekowej, to wszystko jest wytworem jej chorej wyobraźni. Nikt też nie chce jej otruć. Tymczasem te głosy, te nieistniejące rozmowy dręczą ją, sprawiają ból i wywołują strach. Pojawia się w nich Gitte, Gert, jej mąż, matka. Wszyscy mają do niej pretensje albo chcą się jej pozbyć. To, że patrzymy na świat z perspektywy osoby chorej, jest przejmujące. A Tove Ditlevsen wie, o czym pisze, bo sama zmagała się z chorobą psychiczną, podejmowała liczne próby samobójcze, a ostatnia okazała się skuteczna. Równie przejmujący jest obraz szpitala psychiatrycznego, a szczególnie oddziału zamkniętego, na który trafia bohaterka.
Pacjentki spacerowały tam i z powrotem długim korytarzem w sukienkach, które były na nie albo za małe, albo za duże. Ich przypadkowe twarze były szare i okrągłe i nie pasowały do nich tak samo jak sukienki. (...) Jedną ręką wodziły po ścianie, która pochylała się lekko w kierunku pokoju; wiedziały, że pewnego dnia przewróci się na nie w swoim żółtym, zapomnianym zmęczeniu i je zmiażdży. (...) na nowo podejmowały wyczerpującą pracę, polegającą na oddzielaniu od siebie kolejnych godzin, żeby wieczór nie zaskoczył ich w samym środku popołudnia, a noce nie zlewały się w długie łańcuchy, tak, że nie bardzo było wiadomo, co stało się z rozdzielającymi je dniami.
Pełna nieokreślonego lęku weszła do pozbawionego wspomnień pomieszczenia, w którym pacjentki siedziały naprzeciwko odwiedzających osób z pozbawionymi konturów przestarzałymi twarzami, wyjętymi z garderoby, gdzie wisiały na wieszakach jak sukienki, które nigdy nie pasowały.
Kto zna ostatnio wydane książki Tove Ditlevsen, powinien koniecznie sięgnąć po "Twarze". To uzupełnienie jej twórczości. Kto dotąd się z nią nie zetknął, może ten brak nadrobić, bo warto. A właściwie przynajmniej spróbować. W końcu nie wszystko wszystkim musi odpowiadać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz