"Spotlight"

Właśnie obejrzałam "Spotlight" obsypany tyloma nominacjami i nagrodami, że aż trudno je wszystkie wymieniać. Jeśli na kimś robi to wrażenie, na mnie żadnego, informuję tylko, że nominowany jest aż w sześciu kategoriach oskarowych. Czy wyniknie z tego wielkie wow, czy może, jak to bywa, wielkie nic, zobaczymy. Nie dlatego wybrałam się na ten film. Zainteresował mnie temat, no i wierzyłam, że jest to rzecz co najmniej dobra. Jeśli myślisz, czytelniku tej notki, że teraz napiszę, iż się zawiodłam, to tym razem jesteś w błędzie. Troszkę cię, niechcący, podpuściłam. Otóż "Spotlight" kupiłam bez zastrzeżeń, obejrzałam z wielkim zainteresowaniem, a im bliżej końca, tym emocje większe. Chociaż, jak słyszę, nie wszyscy są aż tak zachwyceni. Niektórzy marudzą, że za mało napięcia, że brak suspensu typowego dla filmu sensacyjnego czy thrillera, brak jakiegoś nagłego zwrotu akcji. Po pierwsze nie zgadzam się z taką opinią, bo moim zdaniem te elementy są, a po drugie to nie jest film typowo sensacyjny, a już thrillerem, jak określa go dystrybutor, nigdy bym go nie nazwała. To nieporozumienie.

"Spotlight" jest opartą na faktach, bardzo podobno wiernie zrekonstruowanych, opowieścią o śledztwie grupy dziennikarzy z  dziennika Boston Globe, które ujawniło skalę pedofilii w amerykańskim Kościele katolickim. To od ich tekstu, a potem kolejnych artykułów, bo jak dowiadujemy się z końcowych napisów, powstało ich w ciągu następnych miesięcy sześćset (!), zaczął się skandal, który doprowadził do licznych procesów, a żeby podołać materialnym odszkodowaniom przyznawanym ofiarom molestowania, bostońska archidiecezja musiała sprzedać swoją siedzibę. Arcybiskup Law, który o sprawie wiedział i stworzył cały mechanizm zamiatania jej pod dywan, co sprawcom pozwalało nadal działać właściwie bezkarnie, musiał wprawdzie ustąpić ze stanowiska, ale wyjechał do Watykanu, gdzie został mianowany archiprezbiterem bazyliki Santa Maria Maggiore w Rzymie. Na wszelki wypadek informuję, że jest to jeden z czterech najważniejszych rzymskich kościołów, więc trudno powiedzieć, że poniósł jakieś konsekwencje.

Film wolny jest od sensacji, nie epatuje też przesadnie okropnościami, stroni od sentymentalizmu, za to krok po kroku pokazuje żmudną, trwającą ponad rok robotę dziennikarską. Spotlight to kilkuosobowa grupa reporterów śledczych, która w Boston Globe zajmowała się wykrywaniem rozmaitych afer. Aktorzy, których początkowo myliłam, jak to czasem bywa w wypadku amerykańskiego kina, bo jestem na bakier, z czasem nadają swoim postaciom indywidualne rysy. O każdym z kreowanych przez nich bohaterów możemy coś powiedzieć. Film znakomicie pokazuje mozolną, wcale nieefektowną pracę dziennikarską. Szperanie w archiwach, setki  telefonów, setki wizyt w domach ofiar, rozmowy, zabieganie o dokumenty, szukanie wiarygodnych źródeł i notowanie, notowanie, notowanie. Każdy z nich nie rozstaje się z nieodłącznym  notesem i długopisem. Dziś w erze internetu wygląda to trochę inaczej. Aż trudno uwierzyć, że od końca lat dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych świat tak bardzo się zmienił. Zanim nastąpi szczęśliwy finał, obserwujemy konflikty, załamania, zniechęcenie. W tle pojawia się moralny dylemat - jeśli będą pracować dłużej, aby pokazać system, ryzykują, że liczba ofiar jeszcze się zwiększy, bo dla dobra śledztwa (i w obawie przed konkurencją, która też już węszy) nie można ostrzec nawet sąsiadów, którzy mają dzieci. A pokusa, żeby drukować  natychmiast to, co już wiadomo, jest ogromna. Reporterzy wcale nie są wojującymi antyklerykałami, przeciwnie, dla niektórych sprawa jest bardzo osobista, powoduje pęknięcie, rozczarowanie, którego woleliby nie przeżywać. Na tym między innymi polega świetna filmowa robota. "Spotlight" nie uciekając od głównego tematu, znakomicie niuansuje i kilkoma kreskami pokazuje wiele aspektów tej sprawy. Cierpienie ofiar, rozpacz ludzi głęboko wierzących, dla których Kościół był autorytetem, niezrozumiałe zaniechania dziennikarzy. Nikt tu nie jest bez winy, chociaż czasem wina bywa niezamierzona. Tak jest w wypadku jednego z głównych bohaterów.

Dziennikarskie śledztwo prowadzi do wykrycia sprawców, ale przede wszystkim ujawnia skalę zjawiska i cały system chroniący pedofilów, dzięki czemu mogli bezkarnie molestować kolejne ofiary w kolejnych parafiach, do których byli przenoszeni. Jest też oskarżeniem środowiska prawniczego, które z obrony winnych zrobiło sobie intratny biznes. Ale film zwraca też uwagę na jeszcze jeden problem. Jak to się stało, że tyle osób wiedziało albo domyślało się, ale wszyscy milczeli. Wzajemna sieć układów, układzików, powiązań sprawia, że nikt nie chce się wychylić. Pojawiają się dwa argumenty. Pierwszy przecież nie wygracie z Kościołem, nie odważycie się wyruszyć na tę wojnę i drugi przecież chyba nie chcecie zepsuć dobrej reputacji miasta. Kiedy to zawodzi, pojawia się argument innej kategorii - zobaczcie, kto wami kieruje, przecież wasz nowy szef jest Żydem, i w dodatku obcym, bo nie z Bostonu. (To nie są cytaty.)

Znakomity, trzymający w napięciu film, bardzo wyważony, stroniący od niepotrzebnej sensacji, a przecież przerażający, ponieważ pokazuje zjawisko i jego skalę nie tylko w Stanach, ale i na świecie. Bo tamta sprawa poruszyła lawinę, która rozlała się i na inne kraje. Do Polski, póki co, dotarł zaledwie jej odprysk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty