Zawsze mam problem z takim przekazem, jaki niesie najnowsza książka Marcina Kąckiego
"Białystok. Biała siła, czarna pamięć" (Czarne 2015). Zastanawiam się, czy tak rzeczywiście wygląda białostocki świat. Na ile jego obraz został zniekształcony, wyolbrzymiony, kiedy autor zebrał w jednym miejscu wszystkie problemy nękające to miasto. Ile jasnych barw pominął, aby tym bardziej czarne biło w oczy? Może o każdym miejscu mogłaby powstać taka książka? - myślę sobie przewrotnie. Może o moim mieście też? Wiadomo, jak przekaz medialny potrafi wzmocnić, podbić opisywane zjawiska, rozdmuchać zdarzenia. Ale szybko przychodzi otrzeźwienie. Zaraz, zaraz, przecież Kącki nie zmyślił tego wszystkiego, o czym przeczytałam. Przecież swastyki i nazistowskie napisy malowane na murach i na przystankach, które w pewnym okresie stały się plagą Białegostoku, to fakt. Podobnie jak antysemickie i rasistowskie ataki, groźby pod adresem twórców Teatru Trzyrzecze, działalność rozmaitych organizacji o charakterze faszystowskim, masowe podpalenia starej, drewnianej zabudowy miasta i wiele innych zdarzeń. Statystyki nie kłamią. W pewnym miejscu autor posługując się policyjnymi i sądowymi raportami, zbiera razem tego typu zdarzenia. Co charakterystyczne, fala, która zaczęła się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, narasta. Im bliżej roku 2015, tym bardziej statystyki pęcznieją. Równie obrazowe jest zestawienie postępowań prokuratorskich prowadzonych w całym kraju w roku 2013. Białystok jest na drugim miejscu, za Warszawą, a przecież wielkość miast jest nieporównywalna. Wiadomo, stolica, metropolia, duża miejscowość zawsze przoduje w takich statystykach. Ale Białystok? Miejsce, które jeszcze jakiś czas temu kojarzyło się ze słodką, sielską tradycją? Kraków, Poznań, Szczecin, Wrocław, miasta większe, pozostają w tyle za Białymstokiem w tej niechlubnej konkurencji. Marcin Kącki, nagradzany reporter i dziennikarz śledczy, w licznych wywiadach, jakich udzielił z okazji premiery książki, zarzeka się, że przystępował do pracy bez emocji, uprzedzeń, a nawet bez specjalnego entuzjazmu i oczekiwań. Temat znalazł jego, nie odwrotnie, został mu zaproponowany przez wydawnictwo. Mówi, że jeszcze nigdy żadna jego książka nie spotkała się z takim czytelniczym odzewem. No i jeszcze, że reportaż ma boleć. Więc nawet jeśli autor skupił jak w soczewce wszystkie białostockie i okołobiałostockie problemy, nawet jeśli przyglądamy się im przez szkło powiększające, to przecież one są, nie zostały wymyślone.Jaki obraz miasta i okolic wyłania się z książki? Kiedy teraz, po przeczytaniu całości, patrzę z niewielkiego, ale jednak, dystansu, to przychodzi mi na myśl przymiotnik duszne. Miasto, gdzie powiązania między władzami samorządowymi, bardzo silnym Kościołem, biznesem, klubem sportowym (Jagiellonia Białystok) są bardzo ścisłe. Nie sposób stwierdzić, gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie, jak daleko sięgają wpływy każdej z tych instytucji. Ta sieć powiązań przygniata miejscowe elity intelektualne i naukowe, które nie zawsze potrafią wyjść z jej cienia. Ci, którzy mają odwagę inaczej myśleć, mówić, nagłaśniać problemy, próbować im zaradzić, spotykają się z mniejszymi czy większymi szykanami, środowiskowym ostracyzmem, bywa, że z aktami przemocy. Na to wszystko nakłada się jeszcze ciemne, przestępcze oblicze miasta. Bardzo często ludzie po cichu wspierający organizacje o charakterze faszystowskim czy rasistowskim albo z nimi sympatyzujący to przysłowiowi krewni i znajomi królika albo porządni obywatele, drobni biznesmeni, mężowie, ojcowie. Ręka rękę myje. Trzeba odwagi cywilnej, aby ich tropić i wymierzyć sprawiedliwość, kiedy łamią prawo. Nieprzypadkowo to białostocki sędzia wypowiedział słynne zdanie, że swastyka to symbol szczęścia i nie dopatrzył się przestępstwa.
Ale nie można zapominać o drugim wielkim temacie tej książki. To pamięć, a właściwie jej brak. Współczesny Białystok powstał na gruzach zupełnie innego miasta, po którym nic w zasadzie nie zostało i dopiero od niedawna aktywiści i zapaleńcy próbują wypartą przeszłość przywracać. Przedwojenny Białystok to miasto przede wszystkim żydowskie. Polacy, ale i inne nacje, stanowili w nim mniejszość. Przedwojenna wielokulturowość Białegostoku to mit, jak twierdzi socjolożka Katarzyna Sztop-Rutkowska, łodzianka z urodzenia, białostoczanka z wyboru, która pracuje na tutejszym uniwersytecie i zajmuje się rozmaitymi badaniami, które oscylują wokół tematów żydowskich i wielokulturowych. Wcześniej jednak w wieku XIX i na początku dwudziestego to była istna wieża Babel. Pewnie nie przypadkiem właśnie w Białymstoku powstała idea esperanto, międzynarodowego, prostego języka, który miał pozwolić porozumieć się różnym nacjom. Jego twórca to białostocczanin, Ludwik Zamenhof. Miasto zamiast się nim chwalić, nie bardzo lubi o nim pamiętać. Czyżby dlatego, że był Żydem? Pamięć o nim przywracana jest bardzo powoli. Turystyczną wizytówką Białegostoku jest pałac Branickich. To do takich korzeni długo wszyscy się odwoływali. Dziś ten mit został zburzony, ale prawdziwa historia z trudem toruje sobie drogę do zbiorowej świadomości. Pamięć o żydowskich mieszkańcach miasta przez politykę historyczną PRL-u została zagrzebana głęboko. Nowi mieszkańcy, ludność napływowa z okolicznych wiosek i miasteczek tworzyła inne oblicze miasta. Dopiero w 2014 roku Tomasz Wiśniewski nakręcił krótki film, z którego białostocczanie mogli się dowiedzieć, że ich ulubiony Park Centralny, porośnięta lasem górka, miejsce zabaw i rozrywki, gdzie zimą dzieci zjeżdżają na sankach, kryje w swoim wnętrzu żydowski cmentarz. Kryje dosłownie. Pod zwałami ziemi stoją nadal setki macew. Mimo że, jak napisałam, pamięć o prawdziwej przeszłości jest dziś przywracana, trudno jest znaleźć w mieście jej upamiętnienia. Cóż, tym razem wierzę bez zastrzeżeń, że tak niestety jest. Skoro podobnie rzecz się ma w Warszawie, gdzie przecież o żydowskiej przeszłości miasta mówi się dużo i od lat, to dlaczego inaczej ma być w Białymstoku? Zanim sama w czasie mojej kilkudniowej wizyty w stolicy nie przekonałam się, jak jest, myślałam, że głosy o braku upamiętnienia choćby getta są przesadzone, wynikają z nadwrażliwości. Ku swojemu zdumieniu stwierdziłam, że to ja się myliłam. Turyście nie jest łatwo odnaleźć choćby Umschlagplatz. Na wszystkie miejsca, na przykład bunkier na Miłej, zarysy murów getta, trafiałam przez przypadek, kierując się intuicją, bo żadnych drogowskazów w przestrzeni miasta nie ma.
Daleko odbiegłam od tematu, dość dygresji. Czas kończyć. A kończę zapewnieniem, że reportaż Kąckiego to oczywiście znacznie więcej. Koniecznie muszę zaznaczyć, bo nie wiem, czy dość mocno wybrzmiało to we wstępie, że autor nie zajmuje się tylko Białymstokiem, ale i okolicami stolicy regionu. Dużo miejsca zajmują też problemy stosunków katolicko-prawosławnych, polsko-żydowskich, konfliktu wokół żołnierzy wyklętych (temat bardzo aktualny), a cały długi rozdział poświęca autor fenomenowi disco polo, bo Podlasie to ojczyzna i zagłębie tej muzyki. Reporter zamyka książkę opowieścią o dwóch cudach. Cudzie z Sokółki i cudzie narodzin. Z in vitro. Bo to w Białymstoku, o czym pewnie nie wszyscy wiedzą, pracował profesor Szamatowicz, pionier polskich badań nad in vitro. To tu narodziło się pierwsze polskie dziecko z probówki. Taki paradoks.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz