Dziś będzie krócej, bo niespecjalnie jest o czym pisać. Tytuł wywiadu z Woody Allenem, jaki pojawił się w Gazecie Wyborczej, brzmi: "Rzeczywistość jest nie do zniesienia" (jeszcze go nie znam, bo dopóki nie zamieszczę wpisu, nie czytam ani recenzji, ani wywiadów). I o tym właśnie, jak zawsze zresztą, jest ten film. Tylko ci, którzy żyją złudzeniami, mogą być szczęśliwi. Pozostałych czeka rozczarowanie i niespełnienie. Happy end będzie dany Helen i poznanemu przez nią Jonathanowi. Wprawdzie nie okazał się przystojnym brunetem, ale to nieważne. Zresztą wróżka-oszustka przepowiedziała jej tylko, że kogoś pozna, a że na pewno będzie to przystojny brunet, rzucił złośliwie zięć, kpiąc z naiwnej wiary teściowej w brednie wygadywane przez samozwańczą wróżkę. Tak więc słowa jasnowidzki, która karmi Helen iluzjami, zastępując jej psychoanalityka, sprawdziły się. Helen i Jonathan mogą być szczęśliwi, bo nie przyjmują do wiadomości świata realnego, oboje uwierzyli w życie po życiu i przed życiem, w gwiazdy i kontakt z duchami. Nie zrobią kroku bez porady wróżki albo zgody ducha zmarłej żony Jonathana. To odwrócenie schematu z amerykańskich filmów reżysera: zamiast psychoanalityka wróżka i duchy przodków, zamiast znerwicowanego, dręczonego przez rozmaite fobie i lęki nowojorskiego intelektualisty starsza kobieta porzucona przez męża.
Pozostali, którzy gonią za szczęściem i wszystkie decyzje, jakie podejmują, podporzadkowują temu, aby je osiągnąć, niestety najprawdopodobniej poniosą porażkę. Woody Allen nie kończy ich wątków, ale z dużym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że tak właśnie się stanie. Na pewno przegranym będzie Alfie, typowy allenowski bohater. Starzejący się mężczyzna, który za wszelką cenę chce zatrzymać młodość, a drogą do celu ma być porzucenie żony i związek z młodszą kobietą. Zaślepiony nie dostrzega, z jaką idiotką ma do czynienia. Zostanie nie tylko zdradzony, ale i zrujnowany finansowo, a powrót do żony nie będzie możliwy, co w przeszlosci niektórym swoim bohaterom reżyser umożliwiał. Najprawdopodobniej nie powiedzie się też Sally. Nie założy galerii i nie zacznie nowego życia, jeśli matka, kierując się radami wróżki, nie pożyczy jej pieniędzy. Na polu osobistym już przegrała: straciła ostatecznie złudzenia, że jej były szef byłby gotów się z nią związać, gdyby dała mu jasny sygnał, co do niego czuje. Kiedy zdecyduje się na wyznanie, czeka ją rozczarowanie i upokorzenie. Kolejny przegrany to Roy, pisarz cierpiący na twórczą niemoc, życiowy nieudacznik. Jeśli jego kolega, któremu ukradł książkę, wybudzi się ze śpiączki, oszustwo wyjdzie na jaw, czeka go skandal i kompromitacja. Czy piękna Dia, dla której porzucił żonę, zostanie z nim wtedy? Pewnie nie, wszak uwierzyła, że Roy jest kimś niezwykłym i dla niego odeszła od narzeczonego i to w trakcie przygotowań do ślubu! Tak więc i ona skazana jest na klęskę, o czym widz wie od początku.
Nie dość, że sami podejmujemy błędne decyzje, dokonujemy złych wyborów, bo mrzonki bierzemy za rzeczywistość, to jeszcze los zastawia na nas swe pułapki, kpi z nas. Wokół czyhają pomyłki, zbiegi okoliczności i inne zasadzki. Takie przesłanie zdaje się kierować do widzów Woody Allen.
Co jest z tym filmem nie tak? Dlaczego rozczarowuje? Dlaczego oferuje tylko przyjemny wieczór w kinie i nic poza tym? Mogę tu pisać oczywiście tylko o moich odczuciach. Myślę, że bohaterowie są tym razem zbyt mało wyraziści. Może to wina aktorów. Anthony Hopkins rozczarowuje, zupełnie nie przypomina allenowskich postaci. Gdzież mu do znakomitego Larrego Davida w roli złośliwego, ogarniętego fobiami emerytowanego profesora Borisa Yellnikoffa z poprzedniego filmu. Podobnie Josh Brolin. Jest zupełnie mdły i nijaki. Żaden z nich nie ma w sobie tej autoironii i zgryźliwości, którymi zwykle allenowscy bohaterowie przykrywają egzystencjalny ból. A Antonio Banderas pozostaje całkowicie w cieniu, jest postacią niewykorzystaną. Tak samo jest z Dią. Dużo bardziej wyraziste w tym filmie są pozostałe kobiety: Helen, Sally i Charmaine. Wiele wątków jest przewidywalnych. Od razu możemy przewidzieć, jak potoczy się historia Alfiego. Kiedy Helen spotyka u swoich przyjaciół Jonathana, domyślamy się, że to będzie ten wymarzony przystojny brunet. Kiedy Roy zauważy w oknie naprzeciwko ponętną Dię, pozostaje tylko westchnąć: "Na pewno będzie ją podrywał." Poza tym za mało tu dowcipu, ironii, humoru, błyskotliwych, zgryźliwych dialogów i puent, do których przyzwyczaił nas Woody Allen w swoich najlepszych amerykańskich filmach. Bohaterowie dyskutują, kłócą się, ich spory osiągają momentami wysoką temperaturę, ale tylko od czasu do czasu dochodzi do głosu cięty dowcip czy językowa finezja. Nie ma też w tym filmie smutku, nostalgii, melancholii i duchowych rozterek. To wszystko było kiedyś na przykład w "Hannie i jej siostrach", w "Zbrodniach i wykroczeniach", w "Pórpurowej róży z Kairu" a nawet w "Drobnych cwaniaczkach". Mimo że bohaterom nic się nie udaje, trudno im współczuć. Może za dużo tu łopatologii, za mało finezji i dowcipu? Szkoda. Czy doczekam się jeszcze nowego-dawnego Woody Allena, czy też na zawsze skazana będę na zachwycanie się tylko jego amerykańskimi dokonaniami sprzed lat? Na szczęście jest się czym zachwycać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz