Kiedy po wyjściu z kina, zastanawiałam się, dlaczego nie zachwyca, skoro powinien, doszłam do wniosku, że ja po prostu nie wierzę w świat wykreowany na ekranie. Wykreowany napisało mi się przypadkowo, ale po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że to bardzo dobre słowo. Tak, to, co oglądam, zostało wymyślone i dlatego wydaje mi się nieprawdziwe, a jeśli tak jest, nie umiem się przejąć i wzruszyć losem bohaterki. Czuję, że reżyserka bierze mnie na litość: mam żałować, współczuć, być wstrząśnięta i wreszcie podziwiać Ree, która sama w tym strasznym świecie staje przeciw wszystkim, aby odnaleźć ojca, najpierw żywego, potem martwego, i ocalić matkę, rodzeństwo i siebie. Kiedy na chłodno analizuję, dostrzegam to wszystko i przejmuję się, i podziwiam, ale w środku pozostaję zimna jak sopel lodu. Gdy jakiś czas temu oglądałam belgijski film "Boso, ale na rowerze" (pisałam tu o nim), który też portretował środowisko prymitywnych, brzydkich, wulgarnych ludzi, czułam przynajmniej obrzydzenie i złość. Ale tamten świat był prawdziwy: z łatwością mogłam wyobrazić sobie podobny gdzieś w Polsce. Ten jest tak odległy, że wydaje mi się wykoncypowany. Ale może nie mam racji?
Jest jeszcze jeden powód mojego rozczarowania. Cały czas oczekiwałam czegoś więcej. Odkrycia jakiejś tajemnicy, wstrząsu, głębszego sensu, iluminacji. Tymczasem film okazał się dość zwodniczy. Dostałam po prostu thriller z ambicjami, zrobiony trochę w konwencji brudnego westernu. Tyle, co jest zaletą, że główny bohater nietypowy. To nie mężczyzna, ale siedemnastolatka, która wyrusza na poszukiwania ojca-drania. Nieustraszona, dobra, delikatna i piękna jak anioł Ree sama przeciw wszystkim: złym i wyjątkowo szpetnym. To już wszystko? Tylko tyle? Pomyślałam, kiedy seans się skończył. Jeszcze jedno dzieło, które jest trochę sztuką dla sztuki.
Po tych wynurzeniach pora na konkrety. Jak pisałam we wstępie, doceniam ten film i nie żałuję, że go zobaczyłam. Dlaczego? Jest świetnie zrobiony. Potrafię zachwycić się filmową robotą. Wszystko przeprowadzono tu szalenie konsekwentnie. Świat pokazany na ekranie jest brzydki: rozwalające się drewniane domki, masy żelastwa pozostawionego gdzieś w obejściach czy na poboczach drogi, bezlistne drzewa, zszarzała trawa (pora roku została pewnie wybrana specjalnie, bo wiosną czy latem wyglądałoby to trochę lepiej). Tylko samochody, którymi jeżdżą bohaterowie, wydają się porządne, ale może to złudzenie i nie przypominają rzęchów, bo są wielkie i białe. Do otoczenia dostosowali się ludzie: brzydcy, zniszczeni przez narkotyki, pomarszczeni i przede wszystkim źli. Wszystko fotografowane jest w szarych, przytlumionach barwach, co buduje atmosferę. Podobnie muzyka potęguje wrażenie zagrożenia.
Oglądamy zamknięty, odizolowany świat, trochę jak z seraialu "Miasteczko Twin Peaks" Lyncha. Pokazana społeczność skrywa tajemnice i kieruje się prawem zemsty. Wielu mieszkańców trudni się pokątną produkcją narkotyków, wielu ćpa. Kiedy Ree postanawia odnaleźć ojca, zaczyna tłuc głową w mur. Nikt nie chce jej pomóc, nawet krewni (na więzy krwi dziewczyna powołuje się kilkakrotnie), wszyscy udają, że nic nie wiedzą, jeszcze inni ostrzegają ją, aby pod żadnym pozorem nie pytała niektórych. Są tu tacy, którzy budzą paniczny lęk. Ale zdeterminowana, zawzięta Ree nie zważa na niebezpieczeństwo. Jest uparta i cierpliwa, idzie tam, gdzie nie powinna, nie słucha ostrzeżeń. Płaci wysoką cenę: zostaje brutalnie pobita, a nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby z odsieczą nie przybył jej wuj, brat Jessupa. Scena przypomina egzekucję. Gdzieś w zamkniętej szopie otoczona zaciętym, żądnym zemsty tłumkiem, pokrwawiona, przerażona, zwijająca się z bólu, niepewna tego, co się może wydarzyć. Ma przerażać, być okrutna, ale jest w niej coś teatralnego, sztucznego, co osłabia emocje. Podobnie pozostawia mnie obojętną inna, w zamierzeniu wstrząsająca, scena na jeziorze, kiedy Ree musi odciąć dłonie zamordowanego, zatopionego w jeziorze ojca, aby w ten sposób udowodnić policji, że mężczyzna nie żyje.
Dziewczyna stopniowo odkrywa tajemnicę, dowiaduje się coraz więcej, a prawda nie jest przyjemna. Jak sama mówi, nie umie sobie poradzić z tym, że ojciec, aby uniknąć dziesięcioletniej odsiadki, zdradził i zaczął sypać. Jej egzystencjalny ból też pozostawia mnie nieczułą. Na tym właśnie polega mój problem z tym filmem: doskonale wiem, kiedy powinnam być przerażona, kiedy powinnam współodczuwać z bohaterką, a pozostaję nieporuszona.
Ree poznaje prawdę, i w konsekwencji ratuje rodzinę, dzięki pomocy tych, którzy początkowo milczeli i byli nieczuli na jej prośby. Zaczynają jej pomagać, trochę nie wiadomo dlaczego. Może robi im się żal dziewczyny? Może porusza ich jej determinacja i zawziętość? Nagle przychodzą i oferują pomoc, zdradzając stopniowo coraz więcej. O ile mogę zrozumieć to, że swoją postawę zmienia przyjaciółka czy wuj, w którym górę biorą więzy krwi, o tyle nie bardzo wiem, dlaczego ludzie, którzy wcześniej jej omal nie zabili, nagle postanawiają wskazać miejsce, gdzie ukryto ciało jej ojca. Czy miało tu jakieś znaczenie to, że wuj wziął ją pod swoje skrzydła? Coraz wiecej zastrzeżeń, coraz wiecej niejasności. Podobnie niezrozumiałe jest dla mnie zakończenie. Co oznaczają słowa wuja? Czy to przyznanie się do winy? Na to wskazywałoby jego zachowanie: zostawia dzieciom bandżo (?), na którym przed chwilą grał, i odjeżdża. A może jedzie pomścić zabitego brata?
Na pewno bardzo ciekawa i świetnie zagrana jest główna bohaterka. Ma siedemnaście lat, ale musi dźwigać problemy dorosłych. Sama opiekuje się chorą, katatoniczną matką i dwójką małego rodzeństwa. Spadają na nią codziennne obowiązki i trud zdobywania pieniędzy na podstawowe potrzeby. Właściwie z czego żyje? Skąd ma choć trochę pieniędzy? Gdyby nie pomoc sąsiadów, byłoby kiepsko. Musi posługiwać się bronią, która służy do polowania na przykład na wiewiórki (okropna scena, a jeszcze gorsza obdzierania ze skóry) albo do obrony przed intruzami. Zastanawiałam się, jaka przyszłość czeka ją i jej rodzeństwo, nawet jeśli ocali dom. Dlaczego żadne instytucje nie pomagają tej rodzinie? Dlaczego nie interesuje się nimi choćby szkoła, do której chodzą młodsze dzieci? Czy to nie kolejne emocjonalne oszustwo? Mamy się litować nad tragicznym i beznadziejnym losem Ree i jej rodzeństwa, kiedy być może jakieś rozwiązanie jednak istnieje? Przecież to Ameryka, nie Rosja, gdzie bezdomne dzieci mieszkają na dworcach czy w kanałach ciepłowniczych. A może się mylę? Może taka sytuacja jest możliwa i w bogatej Ameryce? Czepiam się, chociaż to nie kino społeczne?
Kończę już, bo im dłużej piszę, tym więcej wad i niekonsekwencji odkrywam. Pozostanę więc przy stwierdzeniu, że w trakcie seansu dałam się uwieść filmowej atmosferze, aczkolwiek pozostawałam raczej chłodna i nie do końca poruszona losami bohaterki. Ale może to tylko moja przypadłość. Cóż, "Do szpiku kości" nie zachwyca, chociaż podobno zachwycać powinien.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz