"Spokojne czasy" Lizzie Doron. Naznaczone.

Na tę książkę natrafiłam przez przypadek. Przeczytałam wywiad z jej autorką w Wysokich Obcasach, a ponieważ był ciekawy i trafił w moje zainteresowania, postanowiłam, że natychmiast muszę ją mieć. Kupiłam, przeczytałam w weekend (książka jest niewielkich rozmiarów, zaledwie 160 stron) i bardzo się wzruszyłam, Muszę wyznać, chociaż banalnie to zabrzmi, że wzruszyłam się do łez. W kinie czasem zdarza mi się płakać, chociaż robię to w ukryciu i bardzo się wstydzę, nad książką rzadko. Mimo że powieść jest naprawdę smutna a opisane w niej ludzkie losy tragiczne, czyta się ją jednym tchem. Autorka umiejętnie połączyła przedstawienie  bolesnych problemów z gawędziarską formą i chyba dlatego trudno oderwać się od tych tragicznych historii. Drugim powodem jest to, że przewija się przed czytelnikiem galeria barwnych postaci i ich niezwykłe historie.

A teraz do rzeczy. Akcja rozgrywa się w Tel Awiwie najprawdopodobniej w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku. Narratorka, Lea, snuje wspomnienia, opowiadając przy okazji o swoich sąsiadach z dzielnicy, w której mieszka, a jest to dzielnica specyficzna (a może nie?), bo zamieszkuje ją wielu Żydów, którzy przybyli do Izraela tuż po wojnie z Polski czy Rumunii. Jak łatwo się domyślić, to ci, którzy ocaleli z Holokaustu. I to jeden z powodów, dla których powieść Lizzie Doron "Spokojne czasy" (MUZA 2010) jest tak przejmująco smutna. Można by powiedzieć: "Ocaleli, więc powinni być szczęśliwi." Tak jednak nie jest. Większość z tych kobiet (poznajemy przede wszystkim kobiece historie) w czasie wojny była dziećmi i to, czego doświadczyły, naznaczyło je na całe życie. One przeżyły, ale najczęściej tylko one. Ich rodzice, rodzeństwo, dziadkowie zginęli. Jak wytłumaczyć małemu dziecku, że matka wyrzuca je z pociągu, nie dlatego, że się na nie gniewa, ale dlatego, że je kocha i próbuje je w ten sposób ratować przed zagładą? Jak wytlumaczyć innemu dziecku, dlaczego, kiedy wreszcie wojna się skończyła i może opuścić ziemiankę, w której było ukrywane, nikt po nie nie przychodzi? Lea nie zna swojego prawdziwego imienia i nazwiska, nie wie, kiedy się urodziła, w jakim mieście mieszkała, kim byli jej rodzice, jak wyglądali, nie wie, czy miała rodzeństwo. Kobieta, której odrąbano dzieciństwo, którą pozbawiono tożsamości. Czy można o tym zapomnieć? Czy można nauczyć się z tym żyć? To jedno z pytań, które mnie nurtuje: czy i jak możliwe jest życie po traumie, po utracie? Bohaterki pozornie poukładały swoje sprawy: powychodziły za mąż, urodziły dzieci, ale nie mogą zapomnieć i ich wojenne losy kładą się cieniem na  dorosłym życiu. Lea skrycie marzy o tym, że w dzielnicy nagle zjawi się ktoś, kto będzie jej szukał i odda jej utraconą tożsamość. Inne kobiety też najczęściej uciekają w milczenie. Nie opowiadają o tym, co je spotkało, najwyżej szepną coś na ucho  przyjaciółce albo  zwierzą się psu, a wścibskie ucho podsłucha, ale niedokładnie. Dlatego w tych opowieściach tyle niedopowiedzeń, często  mają kilka wersji. Lea opowiada to, co usłyszała od kogoś, właściwie żadnej historii nie zna z pierwszej ręki. Tych przejmujących, rozdzierających serce losów, które poznajemy dzięki narratorce, jest zaledwie kilka. Są wtopione w opowieść o współczesnym życiu dzielnicy i jej mieszkańców. Pewnie dlatego lektura powieści jest w ogóle możliwa.

Ale smutek tej książki nie bierze się tylko z traumy Holokaustu. To także historia o samotności, niespełnionych marzeniach, życiowych porażkach i samotnej starości. A więc o losie nieudanym, przegranym? Tak chyba jednak powiedzieć nie można. Wszak były w życiu Lei momenty szczęśliwe: udane, chociaż krótkie, małżeństwo, ukochany syn, któremu się powiodło, miłość do drugiego mężczyzny, liczne przyjaźnie z kobietami z dzielnicy, praca manikiurzystki w zakładzie fryzjerskim,  plotkarskiej duszy dzielnicy. W tragicznych momentach, a takich nie brakowało, zawsze znalazł się ktoś, kto jej pomógł. Czy to mało? Nie, ale sześćdziesięcioletnia Lea (tyle ma lat, kiedy snuje swoje wspomnienia) jest kobietą samotną, odartą ze złudzeń, którymi latami żyła. Nie chce dalej żyć, jest przekonana, że nic jej już nie czeka, chce odejść, do dwóch mężczyzn, których kochała, a którzy umarli. Może tam czekać na nią będą rodzice i rodzeństwo, jeśli je miała, i wreszcie dowie się, kim naprawdę była? Teraz zrozumiała inne kobiety, którym śmierć, z tych samych powodów, wydawała się jedynym rozwiązaniem. Bo tylko śmierć mogła przywrócić im tych, których utraciły. Dlaczego życiowy bilans Lei jest taki smutny? Utraciła wszystkich, których kochała: kiedyś męża, teraz fryzjera Zajczyka, wielką miłość swojego życia, jedyny syn mieszka w Stanach, a jego żona jest Amerykanką, której Lea nie lubi. (Nie zdradzam tu zakończenia, tego dowiaduje się czytelnik na początku powieści.) Marzyła o tym, że wyjdzie za mąż za Zajczyka, że Eitan, jej ukochany jedynak, ożeni się z Dalią, dziewczyną z dzielnicy, i zamieszkają gdzieś blisko, a ona będzie mogła ich często widywać i cieszyć się towarzystwem wnuków. To wszystko się nie spełniło. Zajczyk nigdy nie poprosił jej o rękę, ba, nigdy nie wyznał jej miłości, Eitan uciekł do Stanów przed jej nadopiekuńczością i przed jej przeszłością.

"Czasami zastanawiam się, jak by to było, gdyby Roza wyszła za niego, ja za Zajczyka, a Eitan ożenił sie z Dalią, i gdyby moi rodzice mnie znaleźli. Jakie wszyscy moglibyśmy mieć piękne życie."

Te słowa Lei zamykające powieść najlepiej pokazują, co się dzieje w jej duszy.

Ale pesymizm i smutek to nie cała prawda o tej książce i o świecie, o którym opowiada. Mimo wszystko jest w niej coś krzepiącego. To przyjaźń i codzienna ludzka życzliwość. W tym świecie zawsze znajdą się ludzie, którzy pomogą, nie pozostaną obojętni na nieszczęście drugiego człowieka. Sprowadzą pomoc, będą się troszczyli, czuwali, przykryją kocem, nie pozwolą umrzeć. I to nie dotyczy tylko Lei. Pomagają sobie wzajemnie, współczują, przejmują losem innych. Tu wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, a przynajmniej tak im się wydaje, a kiedy ktoś jest w potrzebie, nie zostawią samego. Wspólnota jest w tej powieści czymś niezwykle ważnym. Jeśli jakoś życie da się znieść w tym świecie naznaczonym Holokaustem, to tylko dzięki sile, jaką z niej się czerpie.

A oprócz tego jest w "Spokojnych czasach" sporo zabawnych zdarzeń, wiele barwnych, niezwykłych postaci, a wszystko podane w gawędziarskiej, anegdotycznej formie. Świat oglądany zza szyb zakładu fryzjerskiego, w którym zbierają się stale te same klientki i polotkują. Czasem wpadnie ktoś nieznany, a wraz z nim nowe, niezwykłe opowieści.

Mała, gorzko-słodka powieść. Polecam!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty