Pilar Quintana "Otchłanie"

Powieść Pilar Quintany "Otchłanie" (Mova 2023; przełożyła Iwona

Michałowska-Gabrych) to druga książka z kobiecej serii kolumbijskiej, kobiecej to znaczy pisanej przez pisarki, co nie znaczy, że tylko dla kobiet. A wszystko zaczęło się od podcastu pewnej szacownej uczelni, w którym rozmawiano o twórczości trzech kolumbijskich autorek. A że zawsze strzygę uszami na hasło literatura latynoska, więc zapisałam sobie ich nazwiska, zobaczyłam, co w Polsce wyszło i co mnie interesuje, no i sukcesywnie czytam. Kilka miesięcy temu pisałam o "Delirio" Laury Restrepo, dziś o powieści Pilar Quintany.

"Otchłanie" połknęłam w dwa dni, a gdybym miała czas, to wystarczyłby jeden. Ponieważ czytałam wersję papierową,  chciałam podkreślić, że książka została bardzo przyjaźnie wydana - normalny druk, a nie taki, że bez lupy nie podchodź, spory margines i interlinia. Piszę o tym, bo niestety, odkąd znowu za sprawą biblioteki sięgam po papier, mam wrażenie, że dzisiaj nie jest to standardem. Wydawcy oszczędzają, co rozumiem, więc najczęściej druk jest mały, aby wcisnąć jak najwięcej treści w jak najmniejszą ilość stron. Ale ta przyjazna wersja to nie jedyny powód, dla którego powieść tak szybko się czyta. Po prostu jest ciekawa i w stosunkowo lekki sposób opowiada o poważnych problemach. 

Akcja toczy się w Cali w Kolumbii lat dziewięćdziesiątych. To jeszcze czas wojny domowej, ale książka nie porusza problemów politycznych. Owszem w pewnym momencie, kiedy portretowana rodzina wyjeżdża na kilkudniowe wakacje do górskiej posiadłości znajomych, mowa jest o partyzantach, którzy napadli na cysternę z mlekiem i rozdali je biednym mieszkańcom. To wersja wieśniaka opiekującego się na co dzień bogatą posiadłością, a wersja rodziców ośmioletniej Claudii, narratorki powieści, jest oczywiście inna - partyzanci są źli, a dozorca głupi. W rzeczywistości sprawa była o wiele bardziej skomplikowana - szlachetna idea z czasem zupełnie się wyrodziła i może partyzanci rozdali to mleko, ale zajmowali się też na dużą skalę handlem narkotykami, bo to dawało im pieniądze, no i oczekiwali od mieszkańców zagubionych w selwie wiosek konkretnej pomocy. Kogo interesuje dramatyczna historia Kolumbii, niech koniecznie sięgnie po bardzo dobry reportaż Macieja Wesołowskiego "Cafe Macondo. Reportaże z Kolumbii". Czytałam, ale niestety nie podzieliłam się swoimi refleksjami tutaj, bo była to jedna z zaległości wakacyjnych, której nie ogarnęłam po powrocie z podróży.

Dość dygresji, wracam do książki. Jak już wspomniałam, narratorką jest ośmioletnia Claudia, która obserwuje, bardzo wnikliwie, to, co dzieje się w jej rodzinie. Ojciec, współwłaściciel, razem z siostrą, rodzinnego biznesu - supermarketu, jest sporo starszy od matki, która nie pracuje, bo nie musi, nie ma też żadnego wykształcenia poza szkołą średnią. Dlaczego? Bo jej ojciec uznał, że kobiecie niepotrzebne są studia, wszak jej powołaniem jest wyjść za mąż i urodzić dzieci. Jeśli więc dziewczyna nie ma ojca niepodszytego patriarchatem i nie ma dość siły, aby się zbuntować, pokornie wychodzi za mąż i rodzi dzieci, chociaż niekoniecznie tego chce. Kiedyś matka Claudii, też Claudia, usłyszała, jak babcia narratorki mówi koleżance o tym, że gdyby nie musiała, nie miałaby dziecka. Od czasu gdy w miarę spokojne życie rodziny zostało zniszczone przez romans matki, dziewczynka też zastanawia się, czy była chcianym dzieckiem, czy matka ją kocha. Przecież już wcześniej jej dzień upływał na pielęgnowaniu licznych roślin rosnących w mieszkaniu i czytaniu kolorowej plotkarskiej prasy przychodzącej ze Stanów i z Europy. Po rozstaniu z kochankiem pogrąża się w depresji i tym bardziej staje się obojętna na problemy córki i na cały świat. Dziewczynka nie znajduje też oparcia w ojcu, bo ten jest pochłonięty prowadzeniem supermarketu, a poza tym to człowiek zamknięty w sobie i chłodny. Tak odbiera go córka. 

Mała Claudia rozpaczliwie pragnie uwagi matki. Zostawiona z nią sam na sam podświadomie wchodzi w rolę jej opiekunki, bojąc się, że coś sobie zrobi. Tym bardziej, że obraz śmierci nie jest jej obcy. Już przed depresją matka fascynowała się nagłymi zgonami gwiazd, o których czytała w kolorowych plotkarskich pismach, i opowiadała o nich córce. 

- Nienawidziła prowadzić auta i miała szoferów, ale tamtego dnia mimo bólu głowy uparła się usiąść za kierownicą.

- I specjalnie rzuciła się w przepaść?

Widziałam w gazetach zdjęcie samochodu na dnie urwiska.

- Nie obchodziło jej, co będzie z rodziną? 

Śmierć czyha też na ojca, który w czasie krótkich rodzinnych wakacji w tej górskiej posiadłości codziennie dojeżdża do miasta do pracy, pokonując rano i wieczorem niebezpieczną drogę prowadzącą nad przepaścią. Zresztą ten dom również położony jest nad tą samą przepaścią. Śmierć pojawia się też dosłownie w życiu Claudii i jej bliskich.

To z jednej strony opowieść o tym, że dzieciństwo, nawet w zamożnej rodzinie, nie zawsze jest szczęśliwe, bywa naznaczone lękami i samotnością. Z drugiej strony jest to historia kobiet, które niezależnie od swojej woli wpędzane są w ten sam schemat - mają być szczęśliwymi żonami i matkami. A przecież nie każda kobieta chce wejść w tę rolę. Czy dobra matka zostawia swoje dzieci? To pytanie krąży w tej powieści wyrażane czasem wprost, a częściej zawieszone nad czytelniczkami i czytelnikami. Bo matki odchodzą w tej książce na różne sposoby - umierają, przegrywają walkę z depresją, znikają, a każdy brak matki odbija się na ich dzieciach. To nie pierwsza czytana przeze mnie powieść z Ameryki Łacińskiej, która porusza problem macierzyństwa i pokazuje, że nie wszystkie kobiety chcą być matkami. O tym pisała Claudia Piñeiro w "Czasie much" i w dwóch innych powieściach wydanych w Polsce w jednej książce "Elena wie. Twoja".

Chociaż teoretycznie nie przepadam za książkami, których bohaterami są dzieci, to ostatnio kilka razy trafiały w moje ręce właśnie takie powieści i za każdym razem była to lektura satysfakcjonująca. Myślę tu o "Pływaku" Zsuzsy Bánk i "Białym królu" György'ego Dragomána. Tym razem też było podobnie.

Anna Burns "Mleczarz"

Kolejna powieść irlandzka i wcale nie ostatnia, bo w moim czytniku

czeka kilka innych. To głośny "Mleczarz" Anny Burns (ArtRage 2024; przełożyła Aga Zano), książka nagrodzona Bookerem w roku 2018 dociera do nas z opóźnieniem. Przyznam, że chociaż wysłuchałam kilku wywiadów z autorką, które przeprowadzono z okazji polskiej premiery, to lektura okazała się dla mnie wielkim zaskoczeniem. Spodziewałam się kolejnej powieści o irlandzkich Kłopotach, no i oczywiście to wszystko w "Mleczarzu" jest, ale nie spodziewałam się sposobu, w jaki została napisana. Raczej myślałam, że będzie to coś w stylu "Naszych win" Louise Kennedy. Tymczasem wielka niespodzianka, o czym za chwilę.

Akcja powieści rozgrywa się w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku, raczej u ich schyłku,  w mieście, które nie zostało nazwane, domyślamy się, że to Irlandia Północna, może Belfast. Główną bohaterką, zarazem narratorką, jest osiemnastoletnia dziewczyna, też bezimienna, którą wyróżnia fakt, że chodząc ulicami miasta, czyta książki. Okazuje się, czego nie jest długo świadoma, że takim swoim zachowaniem wszystkich drażni i wpisuje się w krąg kilku miejscowych dziwaczek i dziwaków. Wśród nich był na przykład mężczyzna, który nikogo nie kochał, kobieta, która truła ludzi czy chłopak, który bał się bomby atomowej. Jeśli w tym miejscu komuś coś już świta a propos sposobu pisania, to być może ma rację, ale o tym za chwilę. W pewnym momencie bohaterkę zaczyna osaczać starszy od niej o wiele lat mężczyzna, tytułowy Mleczarz. Zjawia się obok niej niespodziewanie, zagaduje, ale nie dotyka. Ona zaczyna się go bać. Staje się to przyczyną licznych plotek. Wszyscy są przekonani, że dziewczyna jest kochanką Mleczarza. Sytuację komplikuje fakt, że mężczyzna podobno jest członkiem paramilitarnych, czyli nienazwanej tu wprost IRA.

Powieść Anny Burns znakomicie oddaje gęstą atmosferę Irlandii Północnej czasu Kłopotów. To swoista matnia i pole minowe dla zwykłych mieszkańców, którzy chcieliby mieć jak najmniej wspólnego z polityką i żyć normalnym życiem. Zewsząd czyha niebezpieczeństwo, narazić się można każdemu i wszystkim. Łatwo rzucić oskarżenie o współpracę z opozycją albo, jeszcze gorzej, o brak współpracy, albo o bycie donosicielem. 

Były pobicia, piętnowanie, obtaczanie w smole i pierzu, zniknięcia, śliwy pod oczami, potłuczeni ludzie chodzący po ulicy bez palców, które to palce z całą pewnością jeszcze dzień wcześniej mieli przytwierdzone do ciała.

Nie ma rodziny, która nie straciłaby kogoś z powodu konfliktu - a to ktoś był przypadkową ofiarą zamachu, a to zginął z rąk opozycjonistów, a to z rąk policji czy wojska, a w najlepszym razie musiał uciekać za granicę. To wszystko rodzi zobojętnienie na przemoc.

Co do zabójstw - były codziennością, czyli nie należało się nad nimi rozwodzić.

W takim świecie, nawet jakby się bardzo chciało, nie można nie mieć poglądów politycznych. Trzeba umieć się poruszać w tych skomplikowanych układach - ta strona ulicy, tamta strona ulicy, ci zza wody, tamten kraj. To świat zamknięty dosłownie i w przenośni - zamkniętość była wszędzie. Jedyny sposób, żeby nie zwariować, to być głuchym na rzeczywistość w takim stopniu, jak to tylko możliwe, udawać, że jej nie ma. Chronić się pod maską uprzejmości, nie poruszać tematów politycznych, jak najmniej pytać, jak najmniej wiedzieć.

... siedź cicho, kupuj stare książki, czytaj stare książki, rozważaj całkiem serio ideę zwojów i glinianych tabliczek. Taka byłam w wieku osiemnastu lat.

... jakoś trwać pod zwałami traumy i mroku.

To dlatego bohaterka chodząc ulicami, czyta. To jej ucieczka, azyl, ochrona przed rzeczywistością nie do wytrzymania. 

Wydaje mi się, iż zabieg polegający na tym, że żadne miejsce, żaden człowiek nie zostaje tu nazwany - nie ma nazw miejscowości, krajów, ulic, nie ma imion i nazwisk, nawet w rodzinie i wśród bliskich używa się określeń typu pierwsza siostra, drugi brat, trzeci szwagier, najstarsza najmłodsza siostrzyczka, nie-do-końca-chłopak - to metafora tego, aby jak najmniej wiedzieć. Nieufność ze sfery politycznej przenika życie prywatne.  

Takim ludziom jak bohaterka i krąg znajomych, w którym się obraca, a więc tym, którzy popierają opozycję, coraz trudniej patrzeć na to, co się dzieje, bo powoli tracą zaufanie do tych, którzy walczą w ich imieniu. Szlachetne idee z czasem się wyradzają. Nie chodzi już tylko o wolność, niepodległość, ale o zwykłe interesy.

... typ idealisty wyzionął ducha, a do typu, który nadszedł po nim, bardziej skłaniającego się ku gangsterce niż partyzantce, ludzie mieli już coraz większe zastrzeżenia.

Oto prosty człowiek, próbujący żyć jakoś życiem cywila tak przeciętnie, jak tylko pozwalały na to problemy polityczne, został nagle wpędzony w stan dyskomfortu: stracił przeświadczenie o moralnej stosowności środków, którymi nasi strażnicy honoru posługiwali się w walce za sprawę.

Mam wrażenie, że Anna Burns w "Mleczarzu" pokazuje świat, który powoli zaczyna się zmieniać, a zmiana nie dotyczy tylko spojrzenia na opozycję i tego, co się z nią dzieje, ale także dochodzenia do głosu kobiet, powolnego wyzwalania się z opresji patriarchatu, a w sferze osobistej przyznawania się do prawdziwych uczuć, które dotąd były tłumione i zastępowane rozsądkiem. 

Ta książka jest bardzo gęsta, wiele w niej wątków i poruszanych problemów, jest to też przecież opowieść o miłości zakończonej rozczarowaniem i fiaskiem. Nie sposób napisać o wszystkim.

No i wreszcie na koniec wracam do tego, co sygnalizowałam we wstępie, a co dotyczy sposobu, w jaki Anna Burns opowiada to wszystko. Otóż autorka bardzo często posługuje się groteską, przerysowaniem, doprowadza jakąś sytuację do absurdu. I w tym mroku są to momenty po prostu śmieszne. Czy takim sposobem opowiadania o tych mrocznych czasach rozbraja grozę czy może używając groteski, pokazuje absurdalność tamtej sytuacji? Na takie spojrzenie można sobie pozwolić oczywiście z perspektywy czasu. 

Kiedy wreszcie wyszłam, na dworze aż się roiło od dziewczynek: owstążkowanych, zajedwabionych, naatłasowanych, uobcasowionych, drapiąco podhalkowanych i podobieranych w pary lub tylko udających, że mają parę. Wszystkie tańcowały zapamiętale i od czasu do czasu przewracały się na asfalt.

Kłopot w tym, że mamie deptały już po piętach trzy inne domniemane dziewczyny rannego opozycjonisty, wszystkie z tej samej okolicy i wszystkie w średnim wieku. A za nimi sunęły jeszcze cztery. Policjantom skończyły się kanciapy, dokąd mogliby wciągnąć potencjalne agentki i donosicielki, co sprawiało, że kobiety należało przewozić do policyjnych baraków, które - wskutek ciągłego pęcznienia oddziałów pań w średnim wieku - nie pozwalały przeprowadzić całej operacji tak sprytnie i dyskretnie, jak życzyliby sobie funkcjonariusze. (...) Wreszcie mundurowi zaczęli bezradnie drapać się po głowach. "Ile on ich ma? Co to za lowelas bez precedensu? Kiedy ten nasz Valentino miałby czas na jakieś akty terroryzmu, jak miałby jeszcze między te romanse wcisnąć jakąś działalność opozycyjną?" 

Chociaż za groteską nie przepadam, tu mi zupełnie nie przeszkadzała. Przeciwnie, przyjemnie zaskoczyła i sprawiła, że "Mleczarz" nie był kolejną opowieścią o Kłopotach. No i jak zawsze muszę podkreślić znakomity przekład Agi Zano, co świetnie widać w powyższych cytatach.

Bardzo dobra powieść o tamtych tragicznych czasach.

Magdalena Grzebałkowska "Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej"

O najnowszej książce Magdaleny Grzebałkowskiej "Dezorientacje.

Biografia Marii Konopnickiej" (Znak 2024) było głośno, zanim się ukazała. A że cenię pisanie Grzebałkowskiej, a biografia obok beletrystyki jest ostatnio moją ulubioną formą literacką, sama złapałam się na tym, że jakoś reportaż poszedł w odstawkę - kiedy ostatnio czytałam reportaż? kiedy kupiłam? - więc stało się oczywiste, że po biografię Konopnickiej sięgnę. Oczywiście magnesem była też sama poetka, symbol literackiej nudy i przebrzmiałej wielkości, a jednocześnie kobieta o bardzo ciekawej biografii. Od razu muszę wyrazić moje zdumienie zdumieniem innych, którzy dopiero przy okazji książki Magdaleny Grzebałkowskiej odkrywali, że Konopnicka, mając sześcioro dzieci, odeszła od męża, a właściwie wyprowadziła się od niego, i była wieloletnią partnerką malarki i działaczki feministycznej, Marii Dulębianki. O tym pierwszym fakcie wiedziałam od wczesnej młodości, bo przy jakiejś okazji powiedziała mi o tym mama, raczej z podziwem niż z przyganą, przynajmniej ja tak to wtedy odebrałam, o drugim po lekturze najpierw "Homobiografii" Krzysztofa Tomasika, a potem książki Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej "Samotnica. Dwa życia Marii Dulębianki"

Czy wobec tego, skoro znałam dwa najbardziej bulwersujące i intrygujące fakty z jej życia, zostałam czymś jeszcze zaskoczona? Odkryłam coś interesującego? Oczywiście tak, bo przecież trudno powiedzieć, abym wiedziała o niej wszystko. No a poza tym w biografiach uwielbiam szerszy kontekst, spojrzenie na epokę, a tego w książce Magdaleny Grzebałkowskiej jest sporo. 

Od razu napiszę, co mnie najbardziej zaskoczyło, jeśli chodzi o stronę warsztatową. Otóż autorka zupełnie wstrzymuje się od własnych komentarzy, snucia przypuszczeń, dociekania przyczyn. Tylko fakty i liczne świadectwa z epoki - fragmenty artykułów prasowych i książek. Tym bardziej byłam tym zaskoczona, ponieważ w kilku wywiadach, których wysłuchałam przy okazji promocji książki, jak zwykle w takich wypadkach autorka wyskakiwała z przysłowiowej lodówki, Magdalena Grzebałkowska nie odżegnywała się od komentowania, tłumaczenia, usprawiedliwiania swojej bohaterki. Tak było na przykład, kiedy opowiadała, w rzeczonych wywiadach, ale nie kiedy pisała, o stosunku Marii Konopnickiej do córki Heleny, która stale przysparzała rodzinie problemów, bo kradła, co prawdopodobnie było związane z jej chorobą psychiczną. Dziś oczekiwalibyśmy jakiejś troski, prób pomocy, tymczasem poetka uciekała od problemu. Między innymi z tego powodu wyjechała z Warszawy, pozostawiając los Heleny w rękach rodzeństwa, sądów i lekarzy. W wywiadach Magdalena Grzebałkowska doszukiwała się przyczyn, takiego postępowania poetki, w biografii same fakty.

Konsekwentnie autorka w książce nie zabiera również głosu w sprawie charakteru długoletniego związku obu Marii, chociaż bardzo często używa określenia partnerka, pisząc o Dulębiance. Zrobiła to natomiast Karolina Dzimira-Zarzycka w jej biografii. Najpierw powołując się na dokumenty i literaturę epoki, pokazała, że bliskie związki dwóch kobiet nie były wtedy rzadkością, chociaż większość z nich nie miała podłoża erotycznego, mogło mieć za to uczuciowe, a często była to po prostu przyjaźń okazywana w inny sposób niż dziś. Ostatecznie określa ich relację facebookowym to skomplikowane. Natomiast we wspomnianych wywiadach Magdalena Grzebałkowska  często odnosi się do tej kwestii i podobnie jak autorka biografii Dulębianki stwierdza, że nigdzie nie ma bezpośrednich dowodów na erotyczny charakter ich związku. Być może był w listach spalonych przez dzieci po śmierci Konopnickiej. Niemniej jednak przez wiele lat podróżowały razem, potem zamieszkały w Żarnowcu, troszczyły się o siebie, miały swój językowy kod, kiedy się rozstawały, pisały listy, a gdy poetka chorowała przed śmiercią, Dulębianka wiernie przy niej trwała. O tym wszystkim przeczytamy w obu biografiach, o tym mówi też Magdalena Grzebałkowska w wywiadach. 

Oczywiście książkę znakomicie się czyta, bo autorka ma lekkie pióro. Aby zaciekawić czytelniczki i czytelników, czasem celowo zawiesza jakiś wątek, żeby potem do niego wrócić, chociaż muszę przyznać, że miałam wrażenie, jakby robiła to od przypadku do przypadku, jakby nie trzymała się konsekwentnie tego zabiegu. A może po prostu trudno go było wykorzystywać częściej, w końcu to biografia, nie powieść. Jak już obszernie pisałam, autorka nie powstrzymuje się od komentarzy, zostawiając ocenę i ewentualne spekulacje czytającym jej książkę, za to stosuje inny zabieg. Często wyobraża sobie jakąś scenę z udziałem Konopnickiej, beletryzując te fragmenty jej biografii. Na szczęście, bo przyznam, że nie przepadam za takim pisaniem, nie ma tego w nadmiarze i nie są to długie partie.

Na koniec wspomnę, co najbardziej zainteresowało mnie lub zaskoczyło w biografii Konopnickiej. Historia jej nieudanego małżeństwa. Mąż poetki okazał się nieodpowiedzialnym fantastą i awanturnikiem, doprowadził do ruiny majątek rodzinny, a potem majątki dzierżawione, nie uczestniczył w życiu rodziny, trudno było na niego liczyć, a ostatecznie utrzymywały go dzieci. A kobieta wychodząc za mąż, była według Kodeksu Napoleona obowiązującego w Królestwie Polskim wieczyście małoletnia, co między innymi oznaczało, że nie mogła sama wystąpić o paszport. Była wpisana do paszportu męża, jak dzieci, a jeśli z jakiegoś powodu musiała czy chciała podróżować sama, o ten dokument dla niej musiał ubiegać się jej mąż. Z tego powodu poetka miała bardzo często problemy, gdy jej paszport tracił ważność, a Jarosław Konopnicki nie reagował na jej prośby.

Jednak Jarosław Konopnicki wciąż nie zgadza się na wydanie żonie paszportu. Co kilka miesięcy Maria prosi Zofię, żeby nakłoniła ojca do zmiany decyzji. Nic z tego. Jakie podaje przy tym argumenty - nie wiadomo.

Druga sprawa to sytuacja finansowa poetki w kontekście jej niezwykłej popularności. Nawet kiedy uznana już została za czwartego wieszcza, a właściwie wieszczkę, ledwo wiązała koniec z końcem. Musiała brać rozmaite chałtury, aby jakoś żyć i pomagać dzieciom, a czasem nawet mężowi. Bardzo często zadłużała się, aby przetrwać. 

"Od dziesięciu lat nie miałam takiego miesiąca, w którym mogłabym bez troski pomyśleć o jutrze."

Na mediolańskim bruku ląduje bez grosza. Ostatnie pieniądze wydała w Zurychu na droższy wagon drugiej klasy, bo na dworzec przyszła ją pożegnać emigracja polska i nie wypadało, żeby widzieli, jak ich poetka wsiada do wagonu dla biedoty. Za ostatniego franka kupuje w Mediolanie przewodnik po mieście, szuka monte pietatis - lombardu - i tam zastawiwszy zegarek, kupuje kawałek salami, bułkę i winogrona, bo kona z głodu. Na szczęście na poczcie czekają na nią pieniądze od wydawcy, wysłane na poste restante. Część zostawia sobie, część wysyła dzieciom. 

Konopnicka znów musiała zastawić zegarek w lombardzie. Choć pisze w tempie fabrycznym i śle do Warszawy artykuły, wiersze, recenzje i nowele - cenzura odrzuca większość jej tekstów. A za takie utwory, choćby były wcześniej zamówione, wydawcy nie płacą.

Cóż, pisarzy czczono, ale niekoniecznie doceniano ich finansowo. Z przykrością stwierdzam, że niewiele się od tamtych czasów zmieniło, o czym ostatnio szczególnie głośno. Muszę też przyznać, że nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo popularna była Konopnicka i jak rewolucyjna była jej twórczość, bo pokazywała ludzką nędzę i niedolę. Ten jej aspekt bywał krytykowany, podobnie jak chłodny, a raczej niechętny, stosunek do Kościoła.

Co mnie w niej razi? Antysemickie uwagi, których świadectwo odnajdujemy w korespondencji poetki przywoływanej przez autorkę biografii. 

"Ślicznie położone, ale Żydy aż się roją" "[...] żydostwa wszędzie jak nabił. Jak ci ludzie się leczą, jak sobie na kurację nie żałują, to strach! Chałaciarzy obszarpanych wszędzie pełno po wsiach, gdzie tylko jakiś zakład hydropatyczny. Więc że mnie abominacja brała na kąpiel wszelką w takich warunkach, uciekłam aż na Szląsk Austriacki, w pobliżu Bielska, na pustą wieś, gdzie przynajmniej tak się to plugastwo nie roi" 

No i stosunek do Heleny, chęć pozbycia się problemu, brak empatii do córki. Można to oczywiście tłumaczyć epoką - sposobem wychowywania dzieci i relacjami rodzice-dzieci. Tak właśnie robiła autorka "Dezorientacji", opowiadając o swojej książce. Nie przynoszą jej też chwały podstępne zabiegi, aby uniemożliwić innej córce, Laurze, karierę aktorką.

Bardzo się cieszę, że Magdalena Grzebałkowska postanowiła otrzepać z naftaliny zapomnianą już nieco dzisiaj pisarkę. Wcześniej zrobiła już trochę Karolina Dzimira-Zarzycka. Nie wiem, jak dziś oceniłabym jej twórczość, kiedyś była dla mnie symbolem szkolnej nudy, nie wykluczam, że inaczej spojrzałabym teraz na jej nowele będące świadectwem czasu, ale życie na pewno miała niebanalne i ciekawe. Była kobietą samodzielną, wzięła swój los w swoje ręce.  

Popularne posty