Tamta Melaszwili "Kos, kos, jeżyna"

Pod żadnym pozorem nie mogłam ominąć powieści gruzińskiej

pisarki Tamty Melaszwili "Kos, kos, jeżyna" (Filtry 2024; przełożyła Magdalena Nowakowska). Dlaczego? Bo Gruzja jest mi bliska, jak pewnie wielu osobom, do dziś wspominam moją lipcową podróż po tym pięknym kraju. A w podróży towarzyszyła mi bardzo dobra, przejmująca powieść chyba najbardziej znanej w naszym kraju gruzińskiej pisarki Nino Haratischwili "Więcej światła", która opowiada o trudnym okresie lat dziewięćdziesiątych. Teraz na Gruzję znowu przyszły ciężkie czasy, a ja z niepokojem śledzę to, co się tam dzieje. 

Zanim o powieści, chciałoby się napisać więcej o Tamcie Melaszwili, ale Filtry się nie popisały. Dowiemy się z ich strony, że jest pisarką, badaczką i aktywistką, co wydała, jakie nagrody zdobyła. A gdzie mieszka? W Gruzji czy może w którymś z europejskich krajów? Gdyby nie rozmowa Michała Nogasia z autorką o jej książce, nie poznałabym takich informacji. A tak wiem, że mieszka w Gruzji i bierze czynny udział w powyborczych protestach, które ogarnęły kraj. 

No a teraz czas już podzielić się refleksjami o samej powieści. Przyznam, że nie od razu mnie porwała. Miałam trudność z wejściem w powieściowy świat, a to dlatego, że książka napisana jest w formie monologu, w którym narratorka, Etero, zwraca się bezpośrednio do czytelniczki. Tak, do czytelniczki, a może do kogoś, komu swoją historię opowiada. I ta bezpośrednia forma początkowo mi przeszkadzała. Szybko jednak przyzwyczaiłam się do niej i zaakceptowałam.

Etero ma czterdzieści osiem lat i żyje samotnie w nienazwanym gruzińskim miasteczku gdzieś w jednej z górskich dolin w Imeretii. Od razu sprawdziłam, żeby sobie przypomnieć, jakie większe miasto znajduje się  w tym rejonie, no i okazało się, że to Kutaisi. Jak wynika z powieści, rodzinna miejscowość bohaterki latem pełna jest turystów, a kiedy sezon się kończy, życie uspokaja się, zamiera, a dotkliwe deszcze i błoto dają mieszkańcom w kość. Etero od wielu lat prowadzi w garażu swojego domu niewielki sklep z chemią przemysłową i kosmetykami. To daje jej samodzielność. Jej jedynym marzeniem jest spokojna, dostatnia starość, na którą odkłada pieniądze. Ma poukładane życie. Całe dnie spędza w sklepie, raz w miesiącu jedzie do hurtowni do pobliskiego większego miasteczka, tam spotyka się z kobietami, które ją prowadzą i które bardzo lubi, a potem sprawia sobie przyjemność i idzie do kawiarni na kawę i napoleonki. 

W swoim rodzinnym mieście Etero jest raczej obiektem kpin i pogardy. Uchodzi za dziwaczkę. Dlaczego? Bo żyje samotnie. Bo nigdy nie zdecydowała się wyjść za mąż, odrzucała wszystkich konkurentów. Póki żyli jej starszy brat i ojciec, którym usługiwała, można to było jeszcze tolerować, ale kiedy najpierw zabrakło jednego, a potem drugiego, wszyscy przyjmowali za pewnik, że Etero wyjdzie za mąż. Przecież potrzebuje męskiego opiekuna. Kandydaci byli, tym bardziej, że został jej w spadku dom i ogród. Tymczasem dla niej było to wyzwolenie. Jeszcze za życia ojca, kiedy stracił pracę w miejscowym muzeum, założyła sklep. Teraz mogła odpocząć i sama decydować o sobie, nie być niczyją służącą, bo do tego sprowadzał się jej los, odkąd zamieszkała w domu rodzinnym. Wcześniej po śmierci mamy, której właściwie nie znała, opiekowała się nią jedna z krewnych i ten czas wspomina jako najszczęśliwszy okres swojego życia.

Ale najbardziej to mi się poszczęściło w tym, że jestem panią samej siebie i na dodatek swoją własną powierniczką.

W patriarchalnym małomiasteczkowym środowisku wyjście za mąż oznacza rodzenie dzieci, opiekę nad nimi i usługiwanie wszystkim męskim i starszym członkom rodziny. 

(...) od małego wiedziałam, czym są mężczyźni. Że mężczyzna oznacza usługiwanie mu, opiekowanie się nim, spełnianie jego życzeń i nic więcej. Być może dlatego, że już jako dziecko zostałam służącą ojca i brata, ich praczką, sprzątaczką i kucharką, że zastąpiłam swoją zmarłą matkę w usługiwaniu mężczyznom.

Etero z w wyższością patrzy na znajome ze swojej miejscowości. Co mają z życia? Problemy z dziećmi i zapijaczonych mężów, którzy, bywa, że je zdradzają. Nawet jeśli u źródeł małżeństwa było uczucie, dawno wywietrzało razem z prozą życia i jego ciężarami. Tymczasem ona cieszy się wolnością i sama o sobie decyduje. 

Chce jej powiedzieć, nie, wykrzyczeć: czyś ty oszalała kobieto?! Spójrz na siebie, co ci dało zamążpójście?! Niech mnie diabli, jeśli moja wielka dupa i spędzone w sklepie lata nie są lepsze od twojego zszarganego zdrowia i złamanego życia! od twojego cierpienia!

I naprawdę tak jest - one im [młodym dziewczynom] zazdroszczą. Zazdroszczą młodego wieku, urody, ciekawości. Bo co im samym zostało? Nic! Młodość i uroda opadły z nich nagle jak łupina. A te dziewczyny są jak przestraszone sarny, uciekają od okrucieństwa matek tam, gdzie mają nadzieję znaleźć trochę ciepła i miłości. Ich jedyną drogą ucieczki jest wyjście za mąż, co tutaj oznacza pogrzebanie się za życia. Wejście do paszczy jeszcze bardziej okrutnego zwierza.

Ale nawet jej wolność ma granice. Etero panicznie boi się plotek, są sprawy, które musi utrzymać w tajemnicy. Nikt nie może się dowiedzieć, że nieoczekiwanie związała się z mężczyzną. Nie zdradzam tu niczego, bo taką informację znajdziemy w opisie powieści pochodzącym od wydawcy. O ile mieszkańcy jej miasteczka mogą jeszcze tolerować fakt, że świadomie odrzuciła możliwość zamążpójścia, traktując to jak osobliwe dziwactwo, o tyle romans samotnej kobiety z mężczyzną, w dodatku żonatym, postawiłby ją zupełnie poza społecznością. Tu, przecież nie tylko tu, nie mierzy się równą miarą mężczyzn i kobiet. Im wolno więcej, oni mogą zdradzać, mieć kochanki, one nie. A na ostracyzm nawet Etero nie może sobie pozwolić. 

 A jak ludzie przestaną do sklepu przychodzić? Co ja wtedy zrobię? Miałabym samotnie wyzionąć ducha, jak wszyscy by się ode mnie odwrócili?

Ten romans burzy uporządkowane, spokojne i dokładnie zaplanowane życie bohaterki. Wnosi do niego nie tylko namiętność i radość, ale i niepokój. Tym bardziej, że Etero jest w takim wieku, kiedy dla wielu staje się niewidzialna. Mogłaby być już babcią, gdyby miała dzieci. Z jednej strony akceptuje ten stan, przecież swoją starość ma dokładnie zaplanowaną i nawet cieszy się na nią, bo wreszcie odpocznie i skonsumuje zgromadzone na ten cel pieniądze. Z drugiej strony buntuje się przeciwko temu. Nie chce być niewidzialna, nie chce, by nazywano ją ciocią.

Dla tych młodych chłopaków jestem jak ściana w tym sklepie, patrzą na mnie chłodnym i obojętnym wzrokiem. Kilku nawet mówi do mnie "ciociu".

Jakby jednocześnie [czas] płynął i stał w miejscu, ale jednak płynął. Wszystkie lata, wiosny, jesienie i zimy są do siebie podobne. Czas stoi w miejscu, a ty lecisz gdzieś w przepaść. I nawet nie wiesz, nie czujesz, jak się staczasz.

Etero jest bohaterką, którą lubię, ale nie bez zastrzeżeń. Podziwiam jej wybór i siłę charakteru. Razić może jej pogarda dla otoczenia, dla koleżanek i kobiet z rodziny. Z drugiej jednak strony niczego dobrego od nich nie zaznała. One też nią gardzą. To świat, w którym kobieta taka jak Etero nie może liczyć na kobiecą solidarność. Mężatki trzymają się razem, nie ma wśród nich miejsca dla starych panien. Celowo używam staromodnego określenia stara panna, bo w tym świecie słowo singielka nie istnieje. Może w Tbilisi tak, lecz nie w tej górskiej dolinie. Ale kobieta kobiecie wrogiem także w rodzinie. To matki formatują tak swoje córki, sprawiają, że one powielają ich los.

W ogóle nie znałam mamy, nie pamiętałam jej, ale wcale nie chciałam jej mieć. Może by nie była dla mnie tak okrutna jak Cisana dla swojej córki? Byłaby! Po co mi było potrzebne jeszcze więcej okrucieństwa, kobiecego okrucieństwa? Bo ono jest jeszcze gorsze, bardziej bolesne niż to męskie, którego doświadczyłam od ojca i brata. Jak patrzyłam na inne dziewczyny, to odechciewało mi się mieć matkę, jakąś babę, która by mnie tylko jeszcze bardziej zniszczyła i stłamsiła.

Razić może też dosadny język bohaterki, mnie jednak taka dosadność nie przeszkadza.

W tle historii Etero, którą poznajemy z jej monologu, przewija się też najnowsza historia Gruzji, burzliwe lata dziewięćdziesiąte. To, co w  powieści "Więcej światła" Nino Haratischwili poznajemy dokładnie, tu jest zaledwie wspomniane. Ale kto zna tamtą książkę, lub interesuje się Gruzją na tyle, że orientuje się w jej najnowszej historii, ten będzie wiedział, o co chodzi.

Bardzo dobra powieść. A ponieważ zakończenie jest otwarte, nie daje mi spokoju myśl, jak dalej potoczy się  życie samodzielnej, silnej Etero, bo przecież jej wolność ma jednak granice.

Lars Saabye Christensen "Półbrat"

Lektura "Półbrata" Larsa Saabye Christensena (Marginesy 2024;

przełożyła Iwona Zimnicka) to efekt zeszłorocznego Festiwalu Conrada, na którym pisarz gościł. Co roku tak jest, że po spotkaniach festiwalowych sięgam po książki pisarek i pisarzy, których dotąd nie znałam, oczywiście pod warunkiem, że mnie zainteresują. Niektórzy ze mną zostają, z innymi kończę znajomość po pierwszym tytule. Oczywiście słyszałam to nazwisko, kojarzyłam przynajmniej niektóre książki, ale jakoś dotąd nie miałam potrzeby sięgania po jego powieści. Spotkanie to zmieniło. 

Lars Saabye Christensen jest wydawany w Polsce od lat, ostatnio ukazała się "Modelka", i choćby to jest miernikiem jego popularności w naszym kraju. Z pewnością, gdyby się nie sprzedawał, już dawno przestano by go u nas wydawać. Tylko nieliczne wydawnictwa, i chyba tylko te małe, niszowe, pozostają wierne autorom bez względu na wynik, szczególnie jeśli są przekonane o wartości ich twórczości.

Spośród licznych powieści wybrałam sobie "Półbrata", bo opis najbardziej mnie zachęcił, a poza tym podobno to jedna z najważniejszych pozycji w dorobku autora. Czym jest ta powieść? Trochę sagą rodzinną, trochę opowieścią o głównym bohaterze o dziwacznym imieniu Barnum, a zarazem narratorze. Akcja prowadzona niechronologicznie sięga epizodem jeszcze przed wojnę na małą wysepkę na północy Norwegii, ale wszystko, co najważniejsze, ma początek w Oslo w dniu zakończenia drugiej wojny, 8 maja 1945 roku. Dramatyczne zdarzenie, które się wtedy rozegra na strychu kamienicy, w której mieszkają babka zwana Starą, jej córka Boletta i wnuczka Vera, naznaczy losy całej ich rodziny. Finał to lata chyba już osiemdziesiąte i festiwal filmowy w Berlinie. Przyznam, że trochę się w rachubach czasu pogubiłam, szczególnie, że pod koniec akcja przyspiesza i nie wiem, na ile dobrze połączyłam ze sobą to, co się na końcu zdarzyło. Od razu napiszę, że to przyspieszenie odnotowuję po stronie minusów.

Drugim jest wrażenie, że gdzieś mi się ta powieść wymyka. Dla mnie najważniejsza jest tu sama historia, którą pochłaniałam z wielkim zainteresowaniem, a brakuje mi czegoś więcej, co sprowokuje do myślenia, co wstrząśnie, co zostanie ze mną na dłużej, a nawet na zawsze. Ale może to wystarczy, bo przecież najważniejsza jest przecież opowieść. Tym bardziej, że losy bohaterek i bohaterów naprawdę wciągają i sprawiają, że zanurzamy się w świecie wykreowanym przez autora, podchodzimy do nich bardzo blisko, żyjemy ich życiem. To taki rodzaj opowieści, kiedy nasza codzienność wydaje nam się tylko przerywnikiem w śledzeniu egzystencji powieściowych postaci. Przynajmniej ja tak miałam.

Oczywiście potrafię sproblematyzować tę historię. Można ją odczytywać jako opowieść o silnych kobietach i słabych mężczyznach, przez których te kobiety zawsze cierpią, za którymi tęsknią i od których obrywają. Mężczyzn, którzy znikają, są nieodpowiedzialni, kłamią, przysparzają zmartwień i kłopotów. To te silne kobiety muszą dźwigać cały ciężar życia. 

Można też czytać tę historię jako opowieść o tym, że życie to pasmo  zawodów i klęsk. Ileż tu zawiedzionych nadziei! Bohaterowie stale za czymś gonią, wydaje się, że już witają się z gąską, że osiągną upragniony sukces, że coś za nim pójdzie, tymczasem albo przegrywają, albo z sukcesu nic nie wynika. 

Można też czytać tę opowieść jako historię dwóch przyrodnich braci, którzy czują się wybrakowani i nie potrafią sobie znaleźć miejsca w życiu. Freda definiuje to, że nie wie, kto jest jego ojcem, że mógł się właściwie nie urodzić, a potem śmierć prababki, Starej, która zginęła na jego oczach. No i to, co dziś nazywamy dysleksją, a w latach sześćdziesiątych nikt tak tego nie nazywał, a dzieci takie jak on przenoszono do szkół specjalnych. Przekleństwem Barnuma jest jego dziwaczne imię, a jeszcze większym jego niski wzrost odziedziczony po ojcu. Imię też zresztą mu zawdzięczał. Dlatego stale czuje się gorszy, jest prześladowany przez szkolnych kolegów, u dziewczyn nie ma żadnych szans, długo nie potrafi nawiązać bliższych relacji z rówieśnikami. Kiedy będzie dorosły, dojdzie do tego jeszcze jeden kompleks, ale tego zdradzić nie mogę. 

Jest to wreszcie książka o braterskiej więzi, o przyjaźni, o rodzinie i o dorastaniu.

Poza tym znalazłam tu wiele wspaniałych historii, barwnych, czasem zabawnych, epizodów i niezwykłych bohaterek i bohaterów. Są też tajemnice, a ich rozwiązań możemy się jedynie domyślać. Czy było tak, jak mi się wydaje? Kto jest ojcem Freda? Czyim dzieckiem jest naprawdę Boletta? A kto jest ojcem dziecka Vivian? Nie bez znaczenia jest też język, najczęściej zwyczajny język opowieści, ale od czasu do czasu kunsztowny, poetycki. Na zachętę kilka przykładów.

Czas to wielka gumka, która ściera moje życie.

Musiałem zmagazynować ten wieczór, zaoszczędzić go i nie zużywać całego na raz (...)

Ojciec miał przypilnować tej walizki. Właśnie do niej spakowali całe oklaski. (...) - Gdzie są teraz te oklaski? - Może się zużyły. Nie wiem. Może je zgubił.

Jeśli autor stawia jakieś pytania, to są to pytania o to, co jest prawdą, a co zmyśleniem, jak postrzegamy otaczający nas świat i to, co się nam przydarza, jak mało w gruncie rzeczy wiemy, ile pozostaje przed nami zakryte, na ile dziedziczy się rodzinne traumy. Ojciec Barnuma powtarzał:

Najważniejsze jest nie to, co widzisz, lecz to, co ci się wydaje, że widzisz.

Nie przypadkiem tak dużo zdarzeń kręci się tu wokół kina i filmu.

Bilans mimo zastrzeżeń wypada na plus. Na pewno będę chciała sięgnąć po jeszcze inne powieści Larsa Saabye Christensena. 

Izrael Joszua Singer "Towarzysz Nachman"

Mojej przygody z utalentowanym rodzeństwem Singerów odsłona

kolejna i nie ostatnia. Po "Rudej Kejli" Izaaka Baszewisa Singera, najsłynniejszego z ich trojga, i "Brylantach" Esther Singer Kreitman przyszedł czas na "Towarzysza Nachmana" Izraela Joszuy Singera (Fame Art 2022; przełożył Krzysztof Modelski). Autor to oczywiście brat noblisty, od 1933 roku mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Pisał w jidysz. W Polsce ukazało się kilka jego książek - jeśli wierzyć Wikipedii, to wszystko, co napisał - dwie z nich  znalazły się na mojej liście bibliotecznej, inne z czasem pewnie na nią trafią. Na razie przeczytałam to, co miałam już od dłuższego czasu w czytniku.

Od razu muszę napisać, że to powieść bardzo ciemna, nie ma w niej ani krztyny nadziei. Rzadko zdarza się aż tak dołująca literatura. Chociaż mnie w ostatnim czasie przytrafiło się to po raz drugi. Ten pierwszy to "Listopad" Aleny Mornštajnovej. Po lekturze takiej książki mam potem problem z wyborem kolejnej. Chciałoby się coś pogodnego, lżejszego, a ja takich książek właściwie nie mam. Tym razem wybór padł na "Półbrata" Larsa Sabaaye Christensena. Wprawdzie na pewno nie spełnia wymienionych kryteriów, ale mam nadzieję, że nie zdołuje aż tak bardzo. Ale do rzeczy.

Już początek "Towarzysza Nachmana" jest ciężki. Ubogi, pobożny Żyd, Mates Riter, wędruje od wsi do wsi, sprzedając gojom jakieś produkty, które nosi w worze zawieszonym na ramieniu, i skupuje skóry zwierząt, chyba królików i zajęcy. Z tego nędznego zarobku utrzymuje siebie i swoją liczną rodzinę. Śpi gdzie popadnie, je zazwyczaj suchy chleb, wraca do domu na szabas. I tak tydzień w tydzień. Bez wytchnienia. Jest pogodzony ze swoim losem. Nie buntuje się, nie walczy. Zresztą ta walka najprawdopodobniej skazana by była na niepowodzenie, o czym przekonałam się, śledząc dalsze losy bohaterów. 

W miasteczku, w którym żyje, jest liczna społeczność żydowska, ale on i jego rodzina plasują się w niej najniżej - mieszkają w okolicy zwanej Zaułkiem Nędzy. Niżej upaść nie można. Mates ma jedno marzenie - pragnie syna, dotąd co rok żona wydaje na świat córkę. W końcu rodzi się ten wyczekiwany potomek, otrzymuje imię Nachman. Kiedy dorośnie do odpowiedniego wieku, ojciec kosztem ogromnych wyrzeczeń posyła go na naukę do kolejnych religijnych szkół w miasteczku, pragnie, aby został uczonym, religijnym mężem. Tymczasem Nachman musi znosić liczne upokorzenia. Ze strony dzieci i swoich nauczycieli. Wstydzi się pokory ojca, wstydzi się chodzić po domach bogatych Żydów i recytować Torę, za co dostaje zwyczajowy posiłek, wstydzi się swojego nędznego ubioru. 

Autor znakomicie oddaje odczucia nieszczęśliwego, samotnego dziecka, które nie ma oparcia w nikim. Trudno winić Matesa i jego żonę. Oni byli przekonani, że to najlepsza droga dla ich ukochanego syna. Zresztą dzieci wtedy wychowywano zupełnie inaczej. Nie pierwszy to w literaturze obraz nieszczęśliwego dziecka, które nie ma szans na powiedzenie tego, jaka krzywda mu się dzieje. Przychodzi mi do głowy powieść Henry'ego Rotha "Nazwij to snem", a jeszcze bardziej zapomniana, niemodna i traktowana jak ramota "Anielka" Bolesława Prusa, którą ponownie czytałam wiele lat temu, ale obraz opuszczonej i nieszczęśliwej Anielki i jej brata przypomniał mi się właśnie teraz.

Jeśli czytelniczko lub czytelniku tej notki wyobrażasz sobie, że Nachman właśnie z powodu swoich doświadczeń z czasu dzieciństwa został owym tytułowym towarzyszem, czyli komunistą, jesteś w błędzie. Czytając pierwszą część powieści, też tak myślałam. Wydawało mi się, że właśnie te odczuwane i uświadamiane upokorzenia, życie w nędzy, zrozumienie, że jedni są biedakami, a innym niczego nie brakuje, poprowadzą Nachmana na ścieżkę komunizmu. Nie. Bohaterowie tej powieści, Mates, Nachman i inni, ale nie bohaterki, o czym za chwilę, są jak trzciny targane przez wiatr. Nachman wprawdzie zdaje sobie sprawę z tego wszystkiego, ale komunistą zostanie trochę przez przypadek. Potem jednak zaangażuje się w ten ruch całym sobą, z wielką naiwnością, co nie tylko szczęścia mu nie przyniesie, ale przysporzy wielu cierpień. Napisać to, to jak nic nie napisać - po prostu podążanie tą drogą spowoduje, że znajdzie się na samym dnie. 

Izrael Joszua Singer, podobnie jak jego siostra, znakomicie , niemal reportersko pokazuje żydowski świat. Przy czym on w tej powieści kieruje swój wzrok na obszary największej nędzy. Na ludzi, którzy choćby nie wiem, jak ciężko pracowali, i tak nie są w stanie wydźwignąć się z nędzy. Mieszkają w nędznych dzielnicach, w nędznych klitkach, pracują ciężko całymi dniami, często w chłodzie i w deszczu na ulicy, jedzą byle co, chodzą w nędznych ubraniach. A parę ulic dalej jest zupełnie inny świat. Świat pięknych kamienic, jasno oświetlonych szerokich ulic, witryn sklepów, które kuszą eleganckimi towarami, świat sytych, dobrze ubranych, pewnych siebie ludzi. Także żydowski. Tak było w rodzinnym miasteczku Riterów, tak jest w Warszawie, do której się w pewnym momencie przenieśli, tak jest w Moskwie, do której na własne życzenie trafi naiwny Nachman, a za nim jego żona i synek. Czy naiwny? I tak, i nie. Owszem, był naiwny i zaślepiony, nie tylko on zresztą, ale skąd miał wiedzieć, że w jego wymarzonym kraju-raju, nie tylko nie ma sprawiedliwości, w którą wierzył, ale życie robotników jest jeszcze trudniejsze niż w Polsce. Łatwo mierzyć go naszą dzisiejszą miarą i wiedzą.

Autor pokazuje ludzi przemielonych przez tryby Historii. Ludzi, którzy są pionkami w grze innych. Kiedy przychodzi pierwsza wojna, stają się mięsem armatnim, kiedy próbują walczyć o lepszy świat, o sprawiedliwość społeczną, też stają się ofiarami. Bo to oni są pałowani w czasie manifestacji, to ich dopada policyjna kula, to oni trafiają do więzień, gdzie traktowani są okrutnie. Ich ideologiczni przywódcy mają się dobrze. Im krzywda się nie dzieje. Izrael Joszua Singer pokazuje też, jak wyradza się szlachetna idea. To wszystko oczywiście nie jest jakoś odkrywcze, wiemy to, ale, kiedy czyta się historię konkretnego człowieka, przejmujące.

Na koniec chcę jeszcze wspomnieć o bohaterkach. Najstarszej siostrze Nachmana i jego żonie. Bo to one są silne, To one próbują kierować swoim losem. Robią, co mogą, aby ich bliskim żyło się choćby odrobinę lepiej. Są sprawcze, podejmują decyzje. To niestety nie oznacza, że ich codzienność usłana jest różami. Nie może być, bo w takim świecie ich los został zdeterminowany przez miejsce, w którym się urodziły. Zresztą od tamtego czasu wiele się nie zmieniło. Kim bym była, gdybym urodziła się w Jemenie, Syrii, Czeczenii, Afganistanie czy w innym miejscu podobnie potraktowanym przez Historię, możnych tego świata i warunki klimatyczne?

I jeszcze jedno. Powieść kończy się sceną, która bardzo rymuje się z tym, co się dzieje wokół nas. Jaka to scena, tego oczywiście nie zdradzę. Może ktoś znajdzie w sobie ochotę i siłę na przeczytanie "Towarzysza Nachmana". Naprawdę warto, chociaż z wyżej wymienionych powodów nie jest to lektura łatwa i przyjemna. Ale czyta się potoczyście.

Zsuzsa Bánk "Pływak"

Niedawno zapowiadałam, że sięgnę po kolejną książkę Zsuzsy Bánk

niemieckiej pisarki o węgierskich korzeniach, a to dlatego, że ostatnio przeczytałam jej najnowszą pozycję "Śmierć przychodzi nawet latem", która miała bardzo dobre recenzje. Chociaż z mojej strony nie obyło się bez pewnych zastrzeżeń, to jej twórczość zainteresowała mnie na tyle, że postanowiłam kontynuować moją z nią znajomość. Tą kolejną książką jest powieść "Pływak" (Czarne 2005; przełożyła Elżbieta Kalinowska). 

Tym razem żadnych ale nie było. Dałam się pochłonąć opowieści snutej przez narratorkę, najpierw kilkuletnią, potem kilkunastoletnią Katę. Od razu zaznaczam, że nie jest to książka dla każdego (zresztą żadna nie jest). Nie ma tu dialogów, nie ma też właściwie akcji, są wspomnienia kilku lat spędzonych w drodze, na które składa się codzienność podbita od czasu do czasu refleksją czy jakimś podskórnym przeczuciem. Wiele tu niedomówień, czegoś musimy się domyślać, innym razem coś sobie na różne sposoby dopowiedzieć. Odnajduję w tej powieści pewne podobieństwo do najnowszej książki Zsuzsy Bánk, nazwałabym to czymś w rodzaju medytacji.

Ale po kolei. Jest to historia węgierskiej rodziny, którą nagle w okresie wydarzeń 1956 roku opuszcza matka. Nie, nie jest osobą zaangażowaną politycznie, mieszka na wsi, dokąd rewolucyjne wydarzenia przecież nie dotarły. Dlaczego razem z koleżanką decyduje się przekroczyć nielegalnie zieloną granicę, co wiązało się z niebezpieczeństwem, wyruszyć na niepewne, aby na nowo układać sobie życie, długo nie wiadomo. Tym bardziej, że to nowe życie tam, w nowym kraju, w Niemczech, wcale nie będzie łatwe. Czeka ją ciężka praca, samotność, przynajmniej na początku. Niemal przez całą powieść zadawałam sobie pytanie - dlaczego to zrobiła? Dlaczego zostawiła męża i przede wszystkim dzieci? Przecież w tych okolicznościach nie mógł to być byle jaki powód. Dopiero prawie na końcu, kiedy trochę lepiej poznajemy jej historię, możemy domyślić się odpowiedzi. Bo, tak jak często w tej powieści, odpowiedź nie zostanie udzielona wprost. 

Ale nie ona jest prawdziwą bohaterką tej książki. Jej losy poznamy w zaledwie trzech rozdziałach. Głównymi bohaterami są ci, którzy zostali, jej mąż, Kalman, i dwoje dzieci, starsza Kata i jej młodszy brat Isti. Kiedy matka wyjeżdża, ojciec postanawia opuścić wieś, w której mieszkali, i odtąd rozpoczyna się ich kilkuletnia wędrówka po kraju zakończona tragicznym zdarzeniem.  Tułają się od krewnego do krewnego, w jednym miejscu pozostają dłużej, w innym krócej. W jednym przyjęci zostają serdecznie, w innym są balastem. Jedno miejsce podoba im się bardziej, zwłaszcza dłuższy pobyt w wiosce nad Balatonem, innych nie lubią. 

Dlaczego Kalman decyduje się zostawić wszystko i ruszyć w drogę, w dodatku razem z dziećmi? Tego też nie wiemy na pewno. Bo tamta wieś przypominałaby mu o żonie, która go zostawiła? Bo miał w sobie gen wędrowca, o czym też dowiemy się znacznie później, poznając okres jego młodości? 

Wtedy nie wiedziałam, czy to życie przepływa obok niego, czy też to on prześlizguje się przez nie bez wysiłku. Zrywał więzi z innymi ludźmi, zacierał ślady, wyruszał z nami w podróże, których i tak nikt nie mógł śledzić, ani nas znaleźć, i nie wiem, czy teraz, kiedy o tym myślę, przeszkadza mi, że tak było, czy kiedykolwiek mi przeszkadzało.

O ile dla Kalmana ucieczka była wybawieniem, o tyle dla dzieci oznaczała pożegnanie ze wszystkim, co im znane. Nie dość, że straciły matkę, to jeszcze ojciec wyrwał je z ich środowiska, odebrał im dom, musiały zostawić ukochanego psa, babcię, która mieszkała w sąsiedniej wsi. Pogrążony w rozpaczy Kalman zajmuje się sobą, swoim cierpieniem. Dzieci są zdane na łaskę tych, głównie kobiet, u których się zatrzymują.

... zawarliśmy, nasz ojciec, Isti i ja, coś na kształt cichego porozumienia na życie, które w jakiś sposób jednak do nas należało. Nasz ojciec zabierał nas ze sobą, szukał dla nas domów, gdzie ktoś się o nas troszczył, a my z Istim nie pytaliśmy w zamian, kiedy wróci nasza matka albo kiedy do niej pojedziemy, nawet jeśli chcielibyśmy zapytać, ja z pewnością bardziej niż Isti. (...) Niewiele mieliśmy, o niewielu rzeczach mogliśmy powiedzieć, że je znamy, więc nie mogliśmy z nich zrezygnować. Nasze życie, choć od dawna było to tak mało, było jednak naszym życiem i nie chcieliśmy go stracić. Baliśmy się, że nawet ono mogłoby zniknąć, jeśli choć na chwilę machniemy na nie ręką.

Czytając opowieść Katy, miałam wrażenie, że z jednej strony cierpiały, tęskniły za mamą, zwłaszcza Isti, długo wierzyły, że wróci. Symbolem tej tęsknoty stają się pociągi - gdzie tylko mogą, chodzą na dworzec i uczą się na pamięć rozkładu jazdy. A z drugiej te lata upływały im beztrosko. W każdym miejscu jakoś umiały się odnaleźć i, co najważniejsze, codzienność czyniły niezwykłą. Biegały, miały dużą swobodę, poznawały nowych ludzi, a każdy z nich to osobna niezwykła opowieść. Ci bohaterowie są równie ważni jak Kata, Isti i Kalman. Tytuł każdego rozdziału to imię kolejnej bohaterki czy bohatera. Te lata zlewają się w jedno, czas płynie inaczej.

Nad jeziorem mieszkaliśmy długo, dłużej niż jedno lato, ale co to znaczy, co to znaczy dla naszego pojęcia czasu, przy naszej prędkości: długo? Nie wiem, może mi się tylko wydaje, że to było długo, bo jezioro było jedynym miejscem, gdzie nie chodziliśmy na dworzec, żeby sprawdzić godziny odjazdu pociągów.  

Ile czasu upłynęło między tym a naszym pierwszym latem nad jeziorem? Raczej lata niż miesiące, jeśli policzę, ile listów wysłała do nas babka.

Wszystko otoczone jest trochę baśniową, nierzeczywistą atmosferą. Bo tak po latach pamięta to Katy.

Chodziliśmy do szkoły, przestawaliśmy chodzić, odbieraliśmy książki, oddawaliśmy je, zapamiętywaliśmy drogi, drzwi, nazwiska, twarze, zapominaliśmy je, gdy tylko odjeżdżaliśmy.

Więc z jednej strony jest w tej powieści radość i beztroska dzieciństwa, a z drugiej ta książka jest przejmująco smutna. Bo dużo tu tęsknoty, samotności, niespełnionych miłości i straty. I nie dotyczy to tylko głównych bohaterek i bohaterów. Właściwie każda postać w tej powieści, a już zwłaszcza kobieta, doświadcza tych uczuć. Wszyscy oni są samotni w swoim cierpieniu, każdy zamyka się w swoim kokonie, a szczególnie samotne są dzieci. I chociaż powieść związana jest z rokiem 1956, rokiem węgierskiej nadziei i rewolucji, to ich nieszczęście nie wiąże się z polityką. To, co się wydarzyło, staje się tylko zapalnikiem, daje niektórym okazję, aby uciec, bo po tragicznym obaleniu rewolucji państwa Zachodu, jak to w takich sytuacjach bywa, przyjmowały węgierskich uchodźców.

Pozostaje jeszcze pytanie o tytułowego pływaka. Kim jest? Pływać lubi ojciec, potem także Isti, nad Balatonem spędzili swój najlepszy czas, tam im się najbardziej podobało. Pływanie to lekkość, swoboda, ucieczka, monotonne ruchy pozwalają zapomnieć o przykrej codzienności. Ale woda może być niebezpieczna.

Bardzo mi się ta książka podobała. Za jakiś czas wypożyczę sobie jeszcze jedną powieść Zsuzsy Bánk. 

Popularne posty