A było tak. Nie zamierzałam sięgać po drugą wydaną w Polsce
powieść Bernardine Evaristo "Mr Loverman" (Wydawnictwo Poznańskie 2023; przełożyła Aga Zano), może nigdy, a na pewno nie w najbliższym czasie. Jej pierwsza książka, która ukazała się w Polsce, "Dziewczyna, kobieta, inna", a wokół której było bardzo, bardzo dużo szumu, achów, ochów i zachwytów, mnie aż tak bardzo nie porwała. Nie żeby mi się nie podobała, no ale żeby aż takie halo robić? (Przed chwilą odświeżyłam swoje wrażenia, czytając moją notkę, i odkryłam, że jakoś bardzo krytyczna nie byłam, chociaż kilka zastrzeżeń miałam. A jednak, jak widać, z czasem lektura zblakła.) Dlatego wobec morza innych ważnych, a przynajmniej na takie się zapowiadających, książek postanowiłam odpuścić. Nawet nie zainteresowałam się, jaki jest temat "Mr Lovermana". Tymczasem na pewnym spotkaniu nie tylko mnie do niej przekonano i zapewniono, że warto, ale nawet nieoczekiwanie dostałam ją w prezencie. Wobec takiego obrotu spraw zrejterowałam i niemal natychmiast pogrążyłam się w lekturze.A zanętą stała się karaibskość powieści. Tym razem Bernardine Evaristo, która ma korzenie angielsko-nigeryjskie, opowiada o środowisku migrantów z Karaibów, którzy w latach sześćdziesiątych osiedlili się w Londynie. Jej bohaterki i bohaterowie pochodzą z Antigui, a wyjazd do Anglii był dla nich czymś oczywistym. I nie tyle chodziło o lepszy byt materialny, bo nie wiodło im się jakoś źle, przynajmniej nie wszystkim, ale o perspektywy, których na małej rodzinnej wyspie dla siebie nie widzieli. To trochę tak jak migruje się z prowincji do metropolii, bo nudno, bo brak widoków na lepszą pracę. Dziś mogliby szukać swojej szansy w turystyce i ci, którzy wrócili, znaleźli ją dzięki finansowym zasobom.
Tym razem nie problem rasy i koloru skóry oraz sytuacja czarnych kobiet jest tematem powieści, chociaż też się przecież pojawia. Głównemu bohaterowi, zarazem jednemu z dwojga narratorów, Barremu, powiodło się finansowo, nawet bardzo, dzięki inwestycjom w nieruchomości i nie rozpamiętuje jakoś specjalnie upokorzeń czy krzywd, których pewnie trochę zaznał. Jest człowiekiem inteligentnym, oczytanym, zakochanym w Szekspirze, wprawdzie nie ma formalnego wykształcenia, ale nie jest to wynik braku białego przywileju, bo studia skończyć mógł. Zrobiła to jego żona, Carmel, druga narratorka powieści. Wprawdzie jako dorosła osoba, ale jednak. Miała potem całkiem przyzwoitą pracę w wydziale mieszkalnictwa w swojej dzielnicy, co z dumą lubi podkreślać. Studia skończyły ich dwie córki, a zdolny wnuk dostał się na Harvard.
O czym w takim razie jest powieść Bernardine Evaristo? W szerszej perspektywie o tym, jak życie w zakłamaniu niszczy nie tylko tego, kto buduje je na fałszu, ale także jego bliskich. I o tym, że zawsze jeszcze można wszystko naprawić, zacząć żyć pełną piersią. To ostatnie brzmi jak z taniego poradnika, no i nie ma co ukrywać, że trochę takie ulukrowane jest. Bo wprawdzie "Mr Loverman" mówi o naprawdę poważnych problemach, które rujnują ludziom życia, a przynajmniej bardzo je wikłają, ale jednak w sposób dość pogodny. Czy to zasługa takiej a nie innej konstrukcji głównych bohaterów? Pewnego siebie, a pewność być może dają mu pieniądze, jakich dorobił się dzięki zmysłowi do biznesu i pracy, pogodnego gaduły Barrego, który sam o sobie z dumą mówi, że jest grzesznikiem i pijakiem, no i wcale się tego nie wstydzi? Z przyjemnością podążałam za jego gawędą, a źródłem tej przyjemności było przede wszystkim to, jak opowiadał. Z kolei Carmel, ta bardziej poszkodowana, nad którą powinnam się pochylić, żałować jej, współczuć, bo nie z własnej winy znalazła się w opresji, nie budziła mojej wielkiej sympatii, bo została przedstawiona jako bigotka. A przecież to ona przeżywa prawdziwy dramat i kiedy wreszcie dociera do niej, że zmarnowała pięćdziesiąt lat swojego życia, pięćdziesiąt!, i nawet fakt posiadania dwóch córek nie jest w stanie jej tego wynagrodzić, to świadomość wagi tych słów sprawia, że na chwilę staje się to bardzo, bardzo mocne. Nawet jako narratorka pozostaje w cieniu Barrego - to on opowiada więcej, to jego rozdziały opatrzone są zawsze słowem sztuka, czyniąc go artystą stąpania po kruchym lodzie, ślizgania się pomiędzy przeszkodami i po powierzchni życia tak, żeby to jemu było wygodniej. Tymczasem jej narracja to pieśń, najczęściej smutna i zawodząca. Od pieśni słodyczy, jaką odczuwa naiwna młoda dziewczyna zakochana w swoim świeżo poślubionym mężu, przez pieśń rozpaczy, modlitwy, pożądania, aż do pieśni siły. Ja jednak najbardziej zapamiętałam jej lamentacyjny ton, marudzenie i drażniącą mnie fanatyczną religijność. I chociaż oboje są ofiarami patriarchatu, tak, tak, on też, to jednak Barry zawsze górą. Czytając książkę, to jemu współczułam, a teraz myślę, że to ona została bardziej skrzywdzona.
Czas zdradzić, o czym jest ta powieść w węższej perspektywie, czyli na jakim kłamstwie zbudował swoje życie Barry. I od razu dodaję, to nie spojler, bo dowiadujemy się tego z pierwszego rozdziału, a i okładka nie pozostawia wątpliwości. Otóż główny bohater tej powieści jest gejem i od lat nastoletnich pozostaje w ściśle ukrywanym przed wszystkimi związku z Morrisem, który trochę wcześniej opuścił Antiguę. Stop, to znowu, podobnie jak w chilijskiej powieści Pedro Lemebela "Drżę o ciebie matadorze", jest nieco bardziej skomplikowane. On nigdy tak o sobie nie myślał. W czasach młodości jego i Morrisa, w Antigui, ale także w Londynie, a szczególnie w dzielnicy, w której zamieszkali, słowa gej nikt nie używał. Nawet kiedy jako dojrzały mężczyzna zaczyna poważnie mierzyć się z komplikacjami, jakie niesie ukrywanie prawdziwej tożsamości, wzdraga się przed słowem homoseksualista, a co dopiero gej. Tego wyrazu nie ma w jego języku.
- Barry, jesteś homoseksualistą. - Morris patrzy na mnie i jeszcze bardziej się krzywi. - Ustaliśmy to już bardzo dawno temu.
- Morris, mój drogi, żaden ze mnie homoseksualista. Ja jestem ... Barryseksualistą!
Nie dam się nikomu upchnąć w żadną szufladę i zalepić etykietą. Jeszcze czego.
I nie jest to dowód dzisiejszego queerowego podejścia do problemu, wielu gejów i wiele lesbijek nie lubi się etykietować, o czym pisze na przykład Renata Lis w swojej książce "Moja ukochana i ja" (Niestety nie napisałam o niej, bo skończyłam tuż przed urlopem, a po miesiącu było mi już trudno do niej wrócić.), ale strachu, a nawet jakiejś skrywanej homofobii, która też czasem w tym środowisku występuje. Jest więc to powieść o opresji, jaką nakładały społeczeństwa, rodziny, środowiska na osoby nieheteronormatywne. Opresja Barrego i Morrisa była jeszcze silniejsza, bo wywodzili się z Karaibów i w Londynie obracali się też głównie w takim środowisku. Dlatego zastygli ze swoją homoseksualnością w czasach swojej młodości i kiedy w końcu wychodzą z szafy, przecierają oczy ze zdumienia, tak inaczej wygląda dziś świat takich jak oni. Dziwią się wszystkiemu jak dzieci. Ale nawet w roku 2010, w którym toczy się zasadnicza część zdarzeń, nie jest łatwo. Uprzedzenia, homofobia mają się dobrze także w środowisku białych, bogatych Anglików, czego dowodem jest pewna bardzo ważna scena, która wywołuje lawinę konsekwencji. I może najważniejsze - jest to także powieść o gejach starszych, żeby nie powiedzieć starych, bo po siedemdziesiątce, o których mało się mówi, bo, tak jak Barry i Morris, urodzili się w czasach, kiedy wyjście z szafy było niemal niemożliwe. Tacy jak oni dla kamuflażu żenili się, mieli dzieci i unieszczęśliwiali swoje żony. Odbijało się to też na dzieciach, rodziło dramaty. O tym wszystkim jest ta powieść, chociaż opowiedziana w tonie raczej lekkim, dzięki językowi Barrego nawet humorystycznym, ironicznym. Czy to zarzut? Może trochę. bo, jak pisałam, ofiarą takiego zabiegu pada odbiór Carmel. Ale nie wykluczam, że to tylko moje wrażenia.
I na koniec, bo bardzo się rozpisałam, muszę wspomnieć o języku. W tym Bernardine Evaristo, no i jej tłumaczka, Aga Zano, są mistrzyniami. Tym razem chodzi o oddanie nie tylko różnej maści angielszczyzny, ale w dodatku angielszczyzny zabarwionej naleciałościami patois, którym porozumiewają się mieszkańcy Antiguy. Inaczej mówi Barry, inaczej Carmel, inaczej ich córki i wnuk. Nie tylko z powodu tego, gdzie się wychowali i do jakich szkół chodzili, ale też dlatego, że każde z nich ma inną osobowość i obraca się w innym środowisku. Całe bogactwo języka, łamańce, kolory. Wielka przyjemność czytania. Aga Zano w posłowiu opowiada o trudnościach, jakie napotkała, i o strategii, którą wybrała. Nie byłabym sobą, gdybym nie zacytowała, tak na zanętę.
Córcia wyciąga z torebki pudełeczko sushi - jedzeniopodobna bzdurka, popularna wśród anorektyczek. Zrywa folię czarnymi szponami i wkłada sobie do ust jeden z tych ponoć zdatnych do spożycia klocków. Wychylam się z fotela, by rzucić okiem na ten jej "obiad": cztery skrawki surowego łososia na wałeczkach ryżu wielkości kciuka, parę listków sałaty i ze dwadzieścia strączków z ogonkami, przypominających trochę ludzkie embriony, kołtun ze startej marchewki, szczypta ziarna dla ptaków, kilka plasterków marynowanego imbiru i jakieś oślizgłe liściaste zjawisko, któremu należało pozwolić pozostać w morzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz