Magdalena Parys "Biała Rika. Żeliwne ptaki"

Magdalena Parys była w sierpniu gościnią Literackiego Sopotu,

którego temat przewodni to tym razem literatura niemiecka. Na festiwalu nie byłam, ale spotkania i audycje festiwalowego Ptasiego Radia trafiają teraz na platformy strimingowe, więc odsłuchuję sobie stopniowo to, co mnie interesuje. Między innymi zaciekawiła mnie rozmowa właśnie z Magdaleną Parys, której trzy sensacyjne powieści, "Tunel", "Magik" i "Książę", mocno osadzone w historii i w problematyce współczesnych Niemiec, bardzo mi się podobały.  W czasie wywiadu autorka opowiadała między innymi o nowym rozszerzonym wydaniu swojej debiutanckiej powieści. Żeby zwrócić uwagę na zmiany, został dodany podtytuł - teraz to "Biała Rika. Żeliwne ptaki" (Świat Książki 2023). A ponieważ, jak wspominałam, podobały mi się trzy inne książki Magdaleny Parys i interesuje mnie temat poruszany w jej nowej-nienowej powieści, postanowiłam ją przeczytać.

"Biała Rika. Żeliwne ptaki" to historia Dagmary, zarazem narratorki, która wychowywała się w patchworkowej polskiej rodzinie ze sporą domieszką niemieckiej krwi. Niemieckich tropów jest tu więcej, bo Dagmara urodziła się w Gdańsku, gdzie w starej dzielnicy Wrzeszcz mieszkali jej dziadkowie. To ważne, bo właśnie tam zachowały się robotnicze poniemieckie domy, a w jednym z nich wychowała się jej mama, ukochana ciocia i wujek. Potem rodzice wyprowadzili się do Szczecina, gdzie po kilku latach mama narratorki wyszła ponownie za mąż i tak kilkunastoletnia Dagmara trafiła do swoich przyszywanych dziadków, tej tytułowej Białej Riki i Karola. Jej nowa babcia urodziła się w Hamburgu w rodzinie zamożnego Niemca. Jak trafiła do Polski, jak wyszła za mąż za Polaka, tego zdradzać nie będę.

Uwaga! Kolejny akapit to wspomnienia osobiste, które tłumaczą moje szczególne zainteresowanie tą tematyką. Miało być krótko, wyszło przydługo, więc jeśli nie macie ochoty tego czytać, przejdźcie do następnego akapitu. 

Temat ziem poniemieckich, które po wojnie znalazły się w granicach Polski, jest mi od zawsze bliski, bo urodziłam się i spędziłam dzieciństwo właśnie w takim mieście stosunkowo niedaleko Gdańska. Znam tę dzielnicę Wrzeszcza, o której opowiada Magdalena Parys w swojej książce, znam te ulice, Grażyny, Wajdeloty i inne. Moi rodzice mieli tam znajomych, którzy mieszkali właśnie w takim poniemieckim domu z czerwonej cegły. Przed wojną była to dzielnica robotnicza, domki skromne, ale ten konkretny, który razem z rodzicami od czasu do czasu odwiedzałam, został przez właścicieli rozbudowany i mnie, mieszkance PRL-owskiego bloku, wydawał się luksusowy. A przede wszystkim był duży. Nie wiem, jakie były inne domki. Na tak zwane ziemie odzyskane albo, jak się dziś mówi, pozyskane trafili moi dziadkowie ze strony taty, uciekinierzy z Kresów. Najpierw na Dolny Śląsk, potem w wyniku tragicznych perturbacji, do miasta w okolice Gdańska, innego niż to, w którym się urodziłam. Mieszkali oczywiście w poniemieckich domach, u babci było sporo poniemieckich przedmiotów, także mebli. Kiedyś wzięłam sobie na pamiątkę zestaw do sprzątania okruszków ze stołu, elegancką tackę i takąż szczoteczkę. Oczywiście poniemiecki. To nie wszystko - jeden z moich wujków wżenił się w mazurską rodzinę. Ciotka świetnie mówiła po niemiecku, z czasem jej rodzice, siostra i brat wyjechali do Niemiec, potem zrobił to mój kuzyn. Czy jako dziecko rozumiałam dlaczego? Mam sentyment do ciężkiej, poniemieckiej architektury. Pamiętam wizyty u koleżanki z klasy, która mieszkała w poniemieckiej kamienicy w ogromnym mieszkaniu. W takim otoczeniu spędziłam przecież swoje naprawdę szczęśliwe dzieciństwo, to było dla mnie coś oczywistego. Dlatego ile razy jestem we Wrocławiu, z rozrzewnieniem wspominam tamten czas. Wtedy niewiele rozumiałam, chociaż wiedziałam, że przed wojną te wszystkie miejsca były niemieckie. Z czasem dowiadywałam się coraz więcej. Stąd moje zainteresowanie tą tematyką. No ale po tej bardzo długiej osobistej dygresji, jej objętość najlepiej świadczy, jaki to dla mnie ważny temat, czas wrócić do powieści.

Magdalena Parys wspominała w rozmowie, której wysłuchałam, że zdecydowała się na rozszerzenie "Białej Riki", bo czegoś jej w niej brakowało. Nie jestem przekonana, czy to wyszło książce na dobre. Nie znam pierwszej wersji powieści, ale łatwo zidentyfikować przynajmniej część z tego, co dodane, bo bardzo często opatrzone jest datą. Poza tym Dagmara z roku 2023 od czasu do czasu rozmawia z Dagmarą z roku 2015. Muszę przyznać, że po jakimś czasie te zabawy formą po prostu zaczynały mnie nużyć. 

A zaczęło się bardzo interesująco od historii Białej Riki i Karola. Potem wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Szczecinie, które, też ciekawe, mieszają się z odkrywaniem historii przyszywanych dziadków. Niestety później autorka od niej odchodzi. A przecież już tylko ich los zasługiwałby na osobną powieść! Dużo tu gier ze wspomnieniami, wiadomo każdy pamięta inaczej, pojawia się pytanie, czy w ogóle po latach można dociec prawdy. I w  tych fragmentach też dostajemy zabawę formą - autorka miesza przeszłość ze współczesnością, bohaterowie, którzy raz są dziećmi, nagle niczym królik z kapelusza zostają wyjęci z przeszłości i stają się dorośli. Spierają się z Dagmarą o tę przeszłość, napominają, że przynudza i żeby zaczęła znowu opowiadać. To oczywiście kokieteria, ale rzeczywiście po jakimś czasie te zabawy stają się nudne. Ja też wolałabym opowieść. W tej samej konwencji pojawiają się dorosłe dzieci narratorki, a nawet redaktorka i redaktor, oczywiście z roku 2015 i 2023. Oni też dyskutują z Dagmarą o tym, co pisze. Krytycy pewnie będą zachwyceni, ja, zwyczajna czytelniczka, nie do końca. Gdzieś rozmywa się to, co najbardziej interesujące - perspektywa dziecka, które wychowuje się na terenach poniemieckich, historia Białej Riki i Karola, wspomnienia z wakacji spędzanych w Gdańsku, a właściwie we Wrzeszczu w tym powojennym domu, relacje z ojczymem. Na szczęście im bliżej końca, tym tych zabaw formą mniej. Ostatnia część, opowieść Dagmary o przeprowadzce rodziny do Berlina Zachodniego w latach osiemdziesiątych, historia wyrwania jej i jej małego brata z dobrze znanego, bezpiecznego otoczenia, też jest bardzo ciekawa. Niestety i tym razem czułam niedosyt - ta część wydała mi się za krótka.

"Biała Rika. Żeliwne ptaki" jest opowieścią o powtarzalności pewnych procesów. Dagmara, tak jak kiedyś Biała Rika, Karol i jej prawdziwi dziadkowie z Gdańska, zostaje oderwana od swoich korzeni. Najpierw musi przenieść się z Gdańska do Szczecina, potem z domu rodziców do domu przyszywanych dziadków, do którego długo musi się przyzwyczajać, a wreszcie z Polski do Berlina Zachodniego, co jest najbardziej dojmującym doświadczeniem. Jako dorosła osoba rozumie, że to wszystko, jej przeszłość, przeszłość jej przodków, prawdziwych i przyszywanych, zmiany miejsc, ukształtowało ją i wzbogaciło. Bez tego byłaby inną Dagmarą. Oczywiście trzeba pamiętać, że doświadczenia dziadków były o wiele bardziej tragiczne. Ale i oni jakoś się otrząsnęli i ułożyli sobie życie.

Szkoda, że Magdalena Parys nie zaufała sile opowiadanych historii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty