Już nie pamiętam, kiedy miałam aż tak długą filmową przerwę. Ostatni raz byłam na "Glorii", chyba ponad miesiąc temu. Jakoś nic nie wydawało mi się na tyle ciekawe, aby poświęcać czas na kino. A wcześniej nie nadążałam. Nareszcie jednak pojawił się film, który każdy powinien zobaczyć. Nie waham się przed takim stwierdzeniem. Myślę tu o dokumencie polskiego reżysera mieszkającego w Stanach, Sławomira Grunberga, "Karski i władcy ludzkości". Nie chodzi tylko o to, że film jest bardzo dobrze zrobiony i ogląda się go jednym tchem. Przede wszystkim mamy do czynienia z opowieścią o człowieku niezwykłym, który nadal słabo funkcjonuje w naszej zbiorowej świadomości. I mam wrażenie, że Rok Karskiego, który obchodziliśmy w 2014, niewiele tu zmienił. Na jedynym seansie w małej kinowej salce w sobotnie przedpołudnie było siedem osób w tym troje cudzoziemców (to akurat mnie podbudowało).
Film składa się z rozmów z ludźmi, którzy albo się z Karskim zetknęli na różnym etapie jego życia, między innymi dwóch jego byłych studentów dziś dyplomatów, albo pisali o nim przy okazji rozmaitych prac (na przykład biograf Churchilla). Dwukrotnie widzimy na ekranie Władysława Bartoszewskiego. Nie muszę dodawać, że wczoraj, dzień po jego śmierci, te fragmenty zabrzmiały szczególnie. Ale najważniejsze są rozmowy z samym Karskim zaczerpnięte między innymi ze słynnego filmu Claude'a Lanzmanna "Shoah". Karski robi niesamowite wrażenie. Elegancki, przystojny, szczupły starszy mężczyzna biegle mówiący po angielsku, ale z polskim akcentem (ten akcent, którego nigdy nie potrafił się pozbyć, był w czasie jego tajnej, wojennej misji utrapieniem, o czym w zabawny sposób opowiada). Skupia na sobie uwagę widza. Mówi w sposób magnetyczny, dobitnie, czasami wciela się w swoich rozmówców, modulując głos i gestykulując, a chwilami po prostu się wzrusza, ma łzy w oczach i prosi o przerwanie rozmowy. Oprócz tego na ekranie zobaczymy fragmenty starych filmów przede wszystkim z warszawskiego getta i jeszcze więcej zdjęć stamtąd. Nie muszę dodawać, jak makabryczne to obrazy. Posłużył się też reżyser animacją, którą zastąpił sceny, jakie zwykle się w dokumentach inscenizuje z udziałem aktorów. Jak mówił, szukał sposobu, aby to ominąć, bo takie inscenizacje zwykle wypadają sztucznie. Dopiero po obejrzeniu "Walca z Baszirem" wpadł na ten pomysł. Przyznam, że ja z kolei tych fragmentów lekko się obawiałam, jako że nie przepadam za animacją. Tymczasem rzeczywiście taki zabieg przekonuje i płynnie łączy się z inną filmową materią.
Historia Karskiego robi na mnie ogromne wrażenie. Nie tylko dlatego, że tyle przeżył, wycierpiał, że tak się narażał i wykazał ogromną odwagą. Przede wszystkim jest to postać tragiczna. Młody, przystojny człowiek, świetnie wykształcony, marzący o karierze dyplomaty, którego młodość przerwała wojna. I nagle zostaje skonfrontowany z rzeczywistością, którą trudno sobie nawet wyobrazić. Dwukrotnie na prośbę żydowskich organizacji wchodzi do getta i raz do obozu w Izbicy Lubelskiej. To, co tam widzi na własne oczy, wstrząsa nim niewyobrażalnie. Kiedy wypełnia swoją tajną misję i on, młody człowiek, staje przed owymi tytułowymi władcami ludzkości, między innymi przed samym Rooseveltem, aby opowiedzieć im o eksterminacji Żydów i prosić o interwencję, nie zostaje wysłuchany. Albo mu nie wierzą, bo wtedy trudno było uwierzyć w coś takiego, albo nie chcą z powodów politycznego kunktatorstwa zrobić niczego. I tak zagłada się dokonała. Władcy ludzkości nie kiwnęli palcem, a bezradny Karski, który zrobił, co mógł, który nie pozostał obojętny, do końca miał poczucie przegranej. Dręczyły go też wyrzuty z innych powodów, ale tego zdradzać nie będę. Zamilkł na lata i dopiero film Lanzmanna przypomniał go na nowo. Doceniany i nagradzany za granicą, u nas uhonorowany znacznie później, no i wciąż za mało znany. A przecież jest postacią niesamowitą, mógłby się stać bohaterem filmu sensacyjnego albo poważnej powieści. Tymczasem Sławomir Grunberg, który uparł się, aby zrobić o nim film, miał ogromne problemy ze zgromadzeniem funduszy. W końcu uciekł się do zbierania pieniędzy na jednym ze społecznościowych portali crowdfundigowych. Kto wyczeka do końca, zobaczy długą listę nazwisk osób, które wsparły pomysł reżysera.
I jeszcze jedno. Oglądając ten film dziś, trudno uciec od refleksji, że historia niczego nas nie nauczyła. Nadal i my, i władcy świata, pozostajemy głusi na ludzkie dramaty. Na Syrię, na Ukrainę, na Libię, na inne miejsca i na los uciekinierów, którzy giną na Morzu Śródziemnym. Wiem, że to bardzo banalne stwierdzenie, niestety prawdziwe. Choćby dlatego przynajmniej koniecznie obejrzyjmy film o Karskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz