Od jakiegoś czasu moje ulubione Czarne zaczęło wydawać nową serię książek. Jest to Seria
Amerykańska. Jako że stany interesują mnie o tyle o ile, jako że trudno czytać wszystko, dotąd nie sięgnęłam po żadną z nich i całkiem możliwe, że nie zrobię tego również w przyszłości. Wyjątek zrobiłam dla niedawno wydanej książki amerykańskiego dziennikarza Charliego LeDuffa "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki" (Czarne 2015; przełożyła Iga Noszczyk). Chciałam przeczytać więcej o czymś, co jest w jakimś sensie niepojęte, o upadku Detroit. Niegdyś kwitnąca stolica przemysłu samochodowego, miała najwyższy w Stanach dochód na głowę i największą liczbę własnościowych domów, rozbudowany system opieki socjalnej, więc nawet zaczynające się już w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku bezrobocie nie stanowiło problemu, bo miasto stać było na bezpłatną opiekę zdrowotną, na opłacanie czynszu, dopłat do jedzenia a nawet paliwa. Dziś jest puste, żałosne i pełne rozpaczy. Tak pisze o nim autor, który tu się urodził i wychował, stąd uciekł, aby po latach wrócić i zamieszkać z żoną i dzieckiem, chociaż nie jest to dobre miejsce na wychowywanie dzieci. Oczywiście szczerze przyznaje, że zamieszkał na przedmieściach, gdzie jeszcze jakoś da się żyć. Bo nawet w upadłym Detroit są dzielnice lepsze, gorsze i zupełnie beznadziejne.Napisałam, że katastrofa miasta, nie bójmy się tego słowa, jest niepojęta. Pamiętam, w jakie osłupienie wprawiło wielu, mnie też, to, co huragan Katrina zrobił z Nowym Orleanem. Z jednej strony bezradność wobec żywiołu, z drugiej jednak zdziwienie, że taka potęga jak Stany nie potrafi poradzić sobie w tej sytuacji. Jeśli nie oni, to kto? Nikt nie jest bezpieczny. Co mam myśleć teraz, po przeczytaniu książki LeDuffa? Wtedy światowe mocarstwo było bezsilne w konfrontacji z naturą, dziś jest bezradne wobec katastrofy, której przyczyny tkwią w świecie gospodarki i finansów, w zjawiskach społecznych, w korupcji, w fatalnym zarządzaniu. Naprawdę trudno uciec od słowa niepojęte, kiedy czyta się o tym, że czterdzieści procent miasta jest puste i niezamieszkałe, że powszechnym widokiem są opuszczone, zrujnowane domy, że miasto od lat trawi plaga pożarów, których częstą przyczyną są podpalenia (Zatrzymaliśmy się przy jednej z przecznic osiedla, na którym - jak pola na szachownicy - znajdowały się na przemian niezamieszkane i spalone domy. Przypominało to uzębienie narkomana, który od lat leci na mecie.), że straszą szkielety zamkniętych fabryk, zabite deskami witryny sklepowe, zarośnięte zielskiem, opuszczone działki, jednym słowem, że spore fragmenty Detroit wyglądają jak Drezno po alianckich bombardowaniach (to skojarzenie autora). Nie sposób pominąć pytania, jak to możliwe w bogatych Stanach? A to nie wszystko. Obraz jest przecież jeszcze bardziej czarny. W opowieści LeDuffa aż roi się od przykładów wszechogarniającej korupcji, zdemoralizowanych, bezczelnych i głupich (dosłownie) miejscowych polityków, źle zorganizowanej policji i wymiaru sprawiedliwości, niewydolnych, bo niedoinwestowanych, służb miejskich (bywa, że na karetkę czeka się kilka godzin) i wreszcie zwyczajnej biedy (powszechnym zjawiskiem jest nieodbieranie zwłok zmarłych ze szpitalnych kostnic lub trzymanie w domu ich prochów, bo krewnych nie stać na pogrzeb). Symbolem upadku miasta są warunki, w jakich pracują strażacy. Może dlatego, że autor poświęca im bardzo dużo miejsca, a znalezienie i doprowadzenie przed sąd winnego śmierci jednego z nich, jego przyjaciela, staje się ważnym wątkiem w książce. Otóż strażacy, którzy do pożarów wyjeżdżają niemal bez przerwy, mają do dyspozycji zdezelowany sprzęt, dziurawe buty (dosłownie), nadpalone kombinezony, sami dokonują napraw i remontów w zrujnowanych remizach, a w jednej z nich (czy tylko w jednej?) nie działał alarm. Ba, posuwają się nawet do wynoszenia z opuszczonych domów czegoś, co w remizie może się przydać, na przykład moskitiery. Nic dziwnego, że w takim mieście napady, kradzieże, morderstwa są czymś powszechnym. Najbardziej chyba przygnębia los dzieci chodzących do byle jakich szkół, wychowywanych w takich warunkach. I los ludzi, którzy muszą mieszkać w domach, wokół których stoją inne ziejące pustką, na w pół zrujnowane, stale narażone na podpalenia i grabieże.
Oczywiście autor nie ogranicza się tylko do diagnozy tego, co dziś, sięga też w przeszłość, pisze o tym, jak miasto osiągało czasy swojej świetności i zastanawia się, jak doszło do takiego upadku. To wszystko jest przerażające i fascynujące jednocześnie. Po prostu bardzo ciekawe.
Ale nie należę do bezkrytycznych czytelników tej książki. Właściwie mam dwie uwagi. Pierwsza, za dużo w niej LeDuffa. To typ reportażu, w którym autor jest jednocześnie bohaterem. Nie przeszkadza mi osobisty ton, uczuciowy stosunek do miasta, filtrowanie tego, co się w nim dzieje, przez własne emocje. Ciekawa jest historia rodzinna, opowieść o przodkach. Godzę się, chociaż już mniej chętnie, na pisanie o losach braci i siostry, bo są dość typowe dla miasta, ale drażni mnie wywlekanie kłopotów rodzinnych, kłótni i nieporozumień z żoną. Nie tego oczekuję w reportażu o upadku Detroit. Druga uwaga jest bardziej prozaiczna. Z czasem opowieści o skorumpowanych politykach, o intrygach, rozgrywkach, śledztwach zaczynają nużyć. Może dla amerykańskiego czytelnika są ciekawe, dla polskiego niekoniecznie, bo zbyt lokalne, zbyt interwencyjne. A dzieje się tak dlatego, że sporo rozdziałów było w jakiejś formie drukowanych w miejscowej gazecie, w której LeDuff pracował jako reporter. To jednak książki nie przekreśla. Warto ją przeczytać z powodów, o których pisałam wcześniej.
I jeszcze jedno. Jeśli ktoś zdecyduje się po nią sięgnąć, powinien wiedzieć, jak jest napisana. Autor posługuje się językiem bardzo kolokwialnym. Pozwoliłam sobie wynotować garść przykładów: gówniana amerykańska gospodarka spuszczona do ekonomicznego kibla, dałam dupy, kurna, nabombiony alkoholem, Oficer Świński Ryj, gnój, walnięta suka. Oprócz tego znajdziemy cały bogaty wachlarz przekleństw, których tu jednak cytować się nie odważę. Nie chcę i nie muszę, każdy przecież je doskonale zna (przynajmniej z nasłuchu). Piszę o tym, bo nie wykluczam, że język może drażnić. Moim zdaniem jednak pasuje do konwencji. Do osobistego, emocjonalnego obrazu miasta, do którego LeDuff jest przywiązany, i do obrazu jego mieszkańców, których żałuje i lubi. Do historii reportera, który styka się z całym brudem (on napisałby syfem) Detroit, który toczy beznadziejną walkę o wyświetlenie matactw i łotrostw miejscowej władzy i bandytów. Jest krzykiem człowieka, który próbuje jakoś żyć, na przekór wszystkiemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz