Jestem wielką miłośniczką prozy Krzysztofa Środy, czemu dawałam dwukrotnie wyraz w tych notkach. Nic dziwnego, że błyskawicznie sięgnęłam po drugą część jego eseistycznej, podróżnej trylogii "Projekt handlu kabardyńskimi końmi" (Czarne 2014). Wyczekałam tylko na odpowiedni moment, aby mieć czas na delektowanie się dużymi partiami książki, a nie dziobanie po kawałeczku. Bo tego wymaga ta proza. Przeczytałam ją w jeden dzień, wszak to tylko 140 stron. Mój zachwyt trwa. Nie będę się specjalnie rozgadywać, bo musiałabym powtórzyć to samo, co pisałam o dwóch poprzednich książkach Środy. Ten sam styl, ten sam pomysł, to samo uważne spojrzenie na świat, relacja z podróży dalekich i tych całkiem bliskich, które może nawet trudno nazwać podróżami, zachwyt na szczegółem, nad czymś tak zwykłym, na co przeciętny obserwator nie zwraca specjalnej uwagi (ja niestety też), to samo pomieszanie czasów. Kto z książkami Krzysztofa Środy się nie zetknął, kto nie ma pojęcia, o czym piszę, niech po szczegóły sięgnie do moich dwóch poprzednich notek. Najpierw do "Niejasnej sytuacji na kontynencie", to pierwsza część trylogii, potem do "Podróży do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych". To trzecia, moim zdaniem najlepsza, część jego opowieści. Jeśli ktoś zdecyduje się na lekturę, na co gorąco namawiam, chociaż wiem, że to proza nie dla każdego, niech czyta po kolei. A teraz krótko o tym, co znajdziemy w "Projekcie handlu kabardyńskimi końmi".
Tym razem Krzysztof Środa relacjonuje swoje wyprawy przez filtr pamięci. Zapiski, tak jak w części poprzedniej, oznaczone są datami, ale to tylko daty ich powstania, a nie czas zdarzeń. Dlatego wrażenia z podróży nakładają się na siebie, a autor dochodzi do wniosku, że właściwie nie przeżył niczego ekscytującego, przynajmniej w takim znaczeniu, jak to potocznie rozumiemy. W rzeczywistości, jak już wspominałam, w jego ujęciu każda podróż, nawet ta niegodna tego miana, ta najbliższa, jest równie fascynująca, bo fascynująca jest codzienność i to, co nas otacza. A przecież w końcu Środzie udało się zrealizować marzenie, co było leitmotivem części pierwszej, i pojechał na Kaukaz, no może niezupełnie. Nie dotarł tam, gdzie by chciał. Nie zobaczył górskich przełęczy, nie przebył Gruzińskiej Drogi Wojennej, nie był w Dagestanie, tym bardziej nie znalazł się po południowej stronie Kaukazu, nie odwiedził hodowli eukaliptusów w Gruzji. Właściwie góry widział z daleka, był w Piatigorsku i w Mineralnych Wodach, i w Kisłowodzku, i w jakiejś wiosce, gdzie jego znajomi, z którymi podróżował, próbowali robić interesy (kupić te tytułowe kabardyńskie konie i sprowadzić je do Polski). Wszystko to w Kraju Stawropolskim u wrót Kaukazu. Niby nic się nie działo, a jednak od jego opowieści o niczym trudno się oderwać. Na bazarze kupił "Mistrza i Małgorzatę" i kasetę z pieśniami Kozaków, przyglądał się ludziom na dworcu autobusowym, beztrosko planował podróż do Dagestanu, bo człowiek, u którego się zatrzymali, obiecał, że może mu ją zorganizować (potem dowiedział się, że to szaleństwo, które mógł przypłacić życiem), zrobił sobie zdjęcie z figurką orła otrzymaną w prezencie i tak dalej, i tak dalej, długo bym jeszcze mogła wyliczać. Niespełniony nadal marzy o dalekiej podróży, więc postanawia, że pojedzie do Armenii. Dlaczego? A dlaczego by nie? Nie szkodzi, że niewiele o niej wie. Może to nawet lepiej? A w międzyczasie, pomiędzy trzema krótkimi wypadami na Kaukaz, a właściwie przed Kaukaz, pomiędzy planowaniem wyprawy do Armenii, Środa stale jest w ruchu. Przemierza Polskę i przygląda się jej z równą ciekawością. To tyle. Zakończę zdaniem, które może już padło, nie szkodzi. O książkach Krzysztofa Środy nie ma co gadać, trzeba je po prostu przeczytać. Żadne refleksje nie oddadzą ich piękna i ich istoty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz