"Birdman" wciąga i zagarnia, pochłania całkowicie. To zasługa wykreowanej atmosfery. Przytłaczającej, klaustrofobicznej, nerwowej. Inarritu zamknął swoich bohaterów w teatrze. Ciasne, zabałaganione garderoby, mroczne magazyny, wąskie, kręte korytarze, jakieś ciemne przejścia, zakamarki, kulisy i wreszcie sama scena pokazywana najczęściej tak, że nie widać widowni. Po tych wnętrzach snują się aktorzy, nerwowo przemierzają teatralne przestrzenie. Kamera jest zawsze blisko, podąża za nimi. Nawet kiedy na chwilę opuszczają budynek teatru, wcale nie jest lepiej. Broadway też przytłacza. Pokazywany jest albo nocą, a jeśli w dzień, to w taki sposób, że ulica przypomina kamienny kanion. Stąd wrażenie osaczenia, zamknięcia. Ten świat jest sztuczny. Albo światła reklam i neonów, albo cień rzucany przez wieżowce, albo teatralny półmrok. Nawet baru, do którego zachodzą bohaterowie, nie oświetla naturalne światło, tylko lampy. To jakaś mroczna nora, co z tego, że elegancka. A w środku, niczym zombi, siedzą goście nad szklankami alkoholu. Czy teatr to jakiś rodzaj niewoli? Przymusu? W pogoni za sławą? Oddech przynoszą sceny, kiedy Riggan wzbija się w powietrze niczym bohater filmów, które przyniosły mu sławę, albo inne, kiedy patrzy na Manhattan z góry. To wtedy pojawiają się przestrzeń i światło.
Czy lot jest tu symbolem wolności, czy odwrotnie, zniewolenia rolą, od której próbuje uciec? A może jednym i drugim? Może sława i pieniądze, które zdobył dzięki roli Birdmana, dały mu wolność, ale równocześnie czegoś pozbawiły? Riggman rozlicza się ze swoim życiem. Zaniedbał córkę, która miała problemy z narkotykami, rozpadło się jego małżeństwo, teraz też nie jest lepiej. Aktualna partnerka oskarża go o to, że zajmuje się tylko sobą. Riggman za wszelką cenę próbuje zyskać teatralną sławę. Postawił wszystko na jedną kartę, ale stale coś mu przeszkadza. A to marny aktor, zastępujący go Mike jest znowu za dobry i może mu ukraść cały spektakl, a to rozmaite wypadki, to znów fochy scenicznych partnerów. Przygotowania do premiery stają się coraz bardziej nerwowe. Tworzy się zaklęty krąg niemożności, z którego nie ma wyjścia. Każdego z trzech przedpremierowych wieczorów wydarza się coś, co drażni lub uniemożliwia doprowadzenie spektaklu do końca. Jakby nie dało się dobiec do celu. Riggman nie może uwolnić się od sławy Birdmana. Stale ktoś rozpoznaje w nim człowieka-ptaka, którego grał. Popularność przynoszą mu umieszczone w internecie fotki pokazujące, jak w samych majtkach biegnie do teatru, a w końcu wypadek na premierze. Odstrzelony nos przepustką do sławy. Nieważne co piszą, ważne, żeby pisali. Wszystko jest jakimś koszmarem. Riggman jest zniszczony, łysiejący, pomarszczony, zmęczony, ma dość. Jakby tego było mało, co jakiś czas prześladuje go wielkie ptaszysko, ekranowy Birdman. Przemawia grubym, skrzekliwym głosem, pojawia się za plecami. Czy to tylko filmowa metafora, czy po prostu objaw szaleństwa? Szaleństwo, rozumiane nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, dotyka też innych. Egotyczni, nieszczęśliwi, pogubieni, stale coś udają, grają. Nie wiadomo, co jest prawdą, a co kłamstwem. Tylko na scenie, chociaż wszystko jest tam nieprawdziwe, mogą wszystko. Pozateatralna rzeczywistość odbiera im siłę. Jakby nie umieli się zmierzyć z prawdziwym życiem. Przegrane życie albo dezercja? Czy nie ma innej alternatywy?
PS. Niby sporo napisałam, snując pofilmowe refleksje, ale nie są to wrażenia płynące z bebechów, spowodowane poruszeniem, raczej wyrozumowane na chłodno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz