Od czasu do czasu wchodzę na stronę Xięgarni, żeby rozejrzeć się, co w wydawniczej trawie piszczy. W przeciwnym razie byłabym gotowa żywić się tylko książkami mojego ukochanego Czarnego. A przecież nie samym Czarnym człowiek żyje. Tam, tam to znaczy na rzeczonej stronie, znalazłam Ulicką i kilka innych pozycji, tam ostatnio przeczytałam notkę o powieści współczesnego rosyjskiego pisarza Michaiła Szyszkina "Nie dochodzą tylko listy nienapisane" (Noir Sur Blanc 2013; przełożyła Magdalena Hornung). Znowu pomyślałam sobie: to coś dla mnie, i postanowiłam kupić. Dodatkową zachętą okazało się pięć gwiazdek w poważnym tygodniku. Co prawda na moment zaniepokoiła mnie uwaga, że to powieść postmodernistyczna, ale szybko moja czujność została uśpiona. Kupiłam, a jako że ostatnio głód porządnych powieści mam wielki, to chyba efekt nadmiaru literatury non fiction, niemal natychmiast zabrałam się za lekturę. Wciągnęło mnie od razu, po "Eli, Eli" Tochmana (wpis jest gotowy, wstawię wkrótce) i "W oblężeniu" Barbary Demick powieść wydała mi się prawdziwym wytchnieniem. Potem jednak zaczęłam być zła i rozczarowana. Postmodernizm wyszedł z niej niczym szydło z worka. Zastanawiałam się nawet, czy nie dać sobie spokoju z Szyszkinem, ale nie lubię porzucać książek, szczególnie tych, na które wydałam kasę, więc cóż było robić, brnęłam dalej. Tu zawieszę moje biadolenia i zacznę od początku.
Kim jest autor tej powieści? Jeśli wierzyć wydawnictwu, a dlaczegóż miałabym nie wierzyć, Szyszkin to pisarz w Rosji ceniony i popularny, zdobywca licznych rosyjskich literackich nagród. Wcześniej wydał trzy inne powieści, w Polsce wyszła jedna, "Włos Wenery", a "Nie dochodzą listy nienapisane" przyniosły mu dotychczas największy sukces u krytyków i czytelników. To powieść w formie listów. Ona, Sasza, i on, Wołodia. Studenci. Poznają się latem na letnisku. Szybko zaczyna iskrzyć. Ale miłosna sielanka zostaje przerwana. Sasza dostaje powołanie do wojska i wyrusza na wojnę. Odtąd kochankom pozostają tylko listy, w których snują wspomnienia wspólnie spędzonych chwil, opowiadają sobie o dzieciństwie, a wreszcie o tym, co się z nimi dzieje. Sasza o studiach, pracy, chorobie rodziców, przyjaciółce, jednym słowem o wszystkim, czym żyje. Wołodia o trudach i okrucieństwach wojny. O swoim strachu, o lęku przed śmiercią, o rannych i zabitych, o bestialstwie wroga i nieustępującym mu bestialstwie swoich, o głodzie i pragnieniu, o oblężeniu i marszu, o dokuczliwym upale i równie dokuczliwych deszczach, wreszcie o nudzie. Te partie książki są naprawdę przejmujące. Wołodia jest nie tylko aktorem wojennego teatru, ale też wnikliwym obserwatorem. Potrafi spojrzeć na zdarzenia z boku, jakby z zewnątrz, i snuć chłodne, filozoficzne refleksje pozbawione emocji. Innym razem daje się ponieść tęsknocie i marzeniu, które trzyma go przy życiu. Że przetrwa i wróci do swojej Saszeńki.
Muszę przyznać, że to naprawdę bardzo dobrze się czyta. O co więc moje pretensje? Skąd złość i rozczarowanie, i chęć porzucenia książki? Otóż z postmodernistycznych dziwactw. Wiem, wiem, że zachowuję się teraz jak czytelnicza prostaczka o konserwatywnych gustach, jakbym nie dostrzegła, że literatura nie tkwi już w dziewiętnastym wieku, że od dawna nie po bożemu, czytaj dziewiętnastowiecznemu, się pisze. Nie takie pisanie jest w cenie. Szanujący się prozaik aspirujący do wielkości nie będzie przecież tworzył klasycznie skonstruowanej powieści. Albo poeksperymentuje z językiem, albo z formą, albo z jednym i drugim i doda jeszcze coś trzeciego. Do pewnych granic jestem w stanie to znieść, ale w powieści Szyszkina postmodernistyczne chwyty wydały mi się tylko pustą formą, wydmuszką, za którą nic nie stoi. Dlaczego ojciec bohaterki na jednej stronie jest dyrygentem, potem pilotem (to akurat zostaje wyjaśnione), aby ileś stron dalej stać się nagle zapijaczonym aktorem? Dlaczego romans rozgrywa się współcześnie (chyba; wiele na to wskazuje), współczesne wydają się też czasy, w jakich żyje Sasza, a wojna, na którą wyrusza Wołodia, to chińskie powstanie bokserów? Niezorientowanym wyjaśniam: lata 1899-1901. Próbowałam odkryć przyczynę tego chwytu. Że niby to ma uczynić przeżycia bohaterów uniwersalnymi? Że zawsze jest miłość, cierpienie, choroba, zdrada i śmierć? Ale czy trzeba uciekać się do takiego pomieszania? Nie można zwyczajnie? Wiem, wiem, to naiwne pytania amatorki. Każdy rasowy krytyk spojrzałby na mnie z politowaniem i uznał za niedouczoną profankę. Przyznam, iż tak mnie to drażniło i nie dawało spokoju, że zadałam wszystkie te naiwne pytania trzem moim znajomym zawodowcom od literatury. Nie umieli mi wyjaśnić.
Nie rzuciłam jednak powieści Szyszkina w kąt. Doczytałam do końca i nie żałuję. Nie tylko dlatego, że te listy czyta się jednak znakomicie, nie tylko dlatego, że dotykają prawdy o życiu. O przemijaniu, cierpieniu, miłości, tęsknocie, samotności, smutku, chorobie, śmierci i trudzie. (Wiem, że to brzmi banalnie, ale czasem inaczej się nie da. Siła jest w książce, nie w pisaniu o niej.) Może przede wszystkim dlatego, że na koniec wszystko się składa (pisząc wszystko myślę tu nie o tym, na co tak narzekałam, bo to akurat się nie złożyło) i czytelnik zostaje ze smutkiem i melancholią. Bo w gruncie rzeczy niewesoła to powieść. Budująca jest tylko miłość.
Wybaczam autorowi postmodernistyczne dziwactwa i nie pozbędę się jego powieści. Zostanie na moim regale. Ale czy zaryzykuję przygodę z "Włosem Wenery", jeszcze nie wiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz