Do najnowszej książki Wojciecha Tochmana "Eli, Eli" (Czarne 2013) trochę się zbierałam. Znałam jej historię, wiedziałam, o czym jest, słyszałam skrajne opinie od bardzo dobrych po odsądzające autora od czci i wiary (rzadziej). Tę cześć i wiarę należy w tym wypadku traktować metaforycznie, bo opinia krytyczna, o jakiej myślę, nie dotyczyła stosunku Tochmana do kościoła, tylko samego pomysłu na książkę. Dla porządku jednak odnotowuję, że podobno niektórzy krytycy mają mu za złe właśnie krytykę kościoła katolickiego na Filipinach. Piszę podobno, bo sama takich zarzutów pod adresem autora nie czytałam ani nie słyszałam. Tochman nie wybiera sobie tematów łatwych. Wojną na Bałkanach zajął się w znakomitej, wstrząsającej książce "Jakbyś kamień jadła" (do dziś nie potrafię o niej zapomnieć), ludobójstwem w Rwandzie w "Jutro narysujemy śmierć" (leży na półce, w końcu muszę przeczytać), nie inaczej jest w zbiorze reportaży z polskiego podwórka, drukowanych wcześniej w prasie, a wydanych pod tytułem "Bóg zapłać". Bohaterami tych tekstów są ludzie zmagający się z nieszczęściem, chorobą, stratą. Bardzo dobre, bardzo przygnębiające. No i wreszcie najnowsza książka "Eli, Eli", w potocznej opinii rzecz o slamsach Manili, naprawdę o Filipinach i roli reportera. Jak wspomniałam na początku, trochę się do niej zbierałam (może dlatego, że za dużo się nasłuchałam), w końcu bezpośrednim impulsem do lektury była rozmowa profesora Wiktora Osiatyńskiego z Tochmanem w TOK FM.
Czytając "Eli, Eli", miałam wrażenie, że to najciemniejsza książka, jaka mi się przytrafiła. Nie wiem, czy tak jest rzeczywiście, bo przecież nie unikam tematów trudnych. Wojna na Bałkanach, ludobójstwo w Rwandzie i inne problemy Afryki, Jedwabne i Holocaust, Chiny, Indie. Pewnie coś bym jeszcze znalazła. W każdym razie opowieści zgromadzone w najnowszym tomie reportaży Tochmana przygnębiają ogromnie. To obcowanie z potworną ludzką nędzą. Autor szukał swoich bohaterów na Onyksie, slamsie Manili. Czytałam opisy podobnych miejsc choćby w "Wypalaniu traw" Wojciecha Jagielskiego czy w "Zbawcach mórz" Adama Leszczyńskiego, ale Onyks opisany przez Tochmana wydał mi się miejscem najgorszym. Byle jak sklecone budy, ale nierzadko za dom służy stara szafa, choroby, wysoka śmiertelność, szczególnie wśród mężczyzn, gangi, głód, alkohol, narkotyki, prostytucja, brak edukacji i pracy, a jeśli już jest, to bardzo ciężka i za grosze, bezpańskie dzieci, potworny ścisk, brak perspektyw. Ale, chociaż trudno to sobie wyobrazić, jest miejsce jeszcze gorsze. To cmentarze, gdzie na grobach, a właściwie w grobach, bo to często wielopiętrowe budowle przypominające kamienice, wśród kości też mieszkają ludzie. Upadlające miejsca zapomniane przez Boga i ludzi. Może jednak najgorszy ze wszystkiego jest brak perspektyw. Mieszkańcy dzielnic nędzy nawet nie mają nadziei, że coś się w ich życiu zmieni. Najczęściej nie marzą ani nie myślą o zmianie. Jeśli jednak któryś z rozmówców reportera ośmiela się snuć plany, ten natychmiast pozbawia czytelnika złudzeń. Z tych miejsc nie można się wyrwać. Kiedy czyta się o tym wszystkim, żal (?), zdziwienie (?), pretensja (?), wyrzut (?), który między wierszami pojawia się w książce, wydaje się jak najbardziej na miejscu. Aż ciśnie się na usta, nawet gdyby nie prowokował go tytuł. To pretensja do Boga, że opuścił to miejsce, jak wiele innych na świecie. To pytanie o przyczynę zła.
Ale Onyks opuścili też ludzie. Starają się go nie zauważać. Chociaż na tę dzielnicę nędzy napierają wieżowce ze szkła i stali, w których mieszkają wyrobnicy rozmaitych korporacji, to te dwa światy, mimo że znajdują się tak blisko siebie, dzieli nieprzekraczalna granica. Ci, którym się powiodło, nie zapuszczają się na Onyks, ci z Onyksu nie przekraczają umownej linii demarkacyjnej. Wiedzą, że nie mają tam czego szukać. To świat nie dla nich.
Tochman opowiada o filipińskiej nędzy w sposób niezwykle emocjonalny. Nie ukrywa współczucia, czasem obrzydzenia, ale najczęściej wściekłości, oburzenia, bezsilnej złości. Często, bardzo często używa grubych słów albo chowa swoją bezsilność za ironią i pozornym cynizmem. Dużo w tej książce autora. Stawia pytania. Nie tylko o miejsce Boga w świecie, nie tylko o przyczynę zła, ale także o swoje miejsce w tym wszystkim. Jak daleko wolno się reporterowi posunąć? Czy w ogóle powinien tu być i o tym pisać? Przecież nie wierzy, że może zmienić świat. Przecież nie robi tego za darmo. To jego praca. Przecież po dniu spędzonym wśród biedaków na Onyksie wróci do hostelu, w którym ma prysznic i wentylator. Potem wróci do Polski, gdzie ma pewnie przyzwoite mieszkanie. Czy jest lepszy od turystów z bogatego świata, którzy biorą udział w wycieczkach po slamsach i fotografują nędzę? Czy za usprawiedliwienie wystarczy, że stara się wejść w bliskie relacje ze swoimi bohaterami, poznać ich, czasem nawet zjeść z nimi posiłek czy przenocować w ich domu? Czy wystarczy, że ich lubi? Czy wybieli swoje sumienie, jeśli pomoże niektórym, bo przecież wszystkim nie jest w stanie? A czytelnik? Po co czytam tę książkę? Czy jestem jak ci uczestnicy wycieczek po slamsach? Co zrobię z tą wiedzą? Na co mi ona? Czy to współczucie, czy niezdrowa ciekawość? Podglądactwo? Po co się tak przygnębiać, skoro i tak nic nie można zrobić? A jednak uważam, że powinno się wiedzieć. Nie można zamykać oczu. I nie chodzi tylko o to, że łatwiej docenić to, co mamy. I chociaż wiem, że niewiele da się zrobić poza comiesięczną wpłatą na konto jakiejś charytatywnej organizacji (ja wpłacam na konto PAH-u, odkąd uświadomiono mi, że ważne są takie regularne datki, choćby niewielkie; namawiam wszystkich, to naprawdę łatwe, wystarczy wejść na ich stronę, a tam wszystko gotowe; wystarczy wpisać kwotę i wybrać cel), to nie można żyć w radosnej nieświadomości, bo to życie fałszywe.
Po tych osobistych refleksjach sprowokowanych lekturą (nie po raz pierwszy) wracam do książki. Nie mogę przecież skończyć, nie napisawszy o prawdziwej przyczynie wrzawy wokół książki Tochmana. Myślę, że nie wywołałaby tylu kontrowersji, gdyby składała się tylko z reportaży. Rzecz w tym, że zdobią ją zdjęcia. Cóż złego w zdjęciach? Pewnie nic, gdyby były to zdjęcia reporterskie. Ale są to fotografie artystyczne, pięknie skomponowane, wydane na lśniącym, kredowym papierze, robione przez Grzegorza Wełnickiego. Możemy je podziwiać jak reprodukcje obrazów. To od nich się wszystko zaczęło. Fotograf jest jeszcze jednym bohaterem tej książki. Tochman, jakby chciał rozbroić minę, na którą wstąpił, opisując pracę Wełnickiego, ucieka się do ironii, dystansu, stawiania pytań. Ale koniec końców pracuje z nim, wiele mu zawdzięcza, tłumaczy jego poczynania, rozumie. Ja jednak mam z tym kłopot. Bo nawet jeśli przyjąć za dobrą monetę wyjaśnienie, że często dla uchwyconych w kadrze bohaterów sesja fotograficzna to święto, a zrobione zdjęcie sprawia, że czują się kimś wyjątkowym, to po co pokazywać je nam? Te piękne portrety na lśniącym, kredowym papierze sprawiają, że ich bohaterowie stają się eksponatami w ludzkim zoologu (o takich zoologach też Tochman pisze). Chyba wolę brudne zdjęcia reporterskie, które pokazują problem (chociaż i za nimi najczęściej nie stoją czyste intencje). A jeszcze trudniej mi zrozumieć motywację fotografa, o której w książce mowa.
Mimo wątpliwości, zachęcam do tej trudnej lektury. Żeby wiedzieć.
PS. Z reportażu Tochmana dowie się też czytelnik sporo na temat historii i współczesności Filipin. To jeszcze jeden powód, aby po "Eli, Eli" sięgnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz