James Baldwin "Mój Giovanni"

"Mój Giovanni" (Karakter 2024; przełożył Andrzej Selerowicz) to

moje trzecie spotkanie z tym amerykańskim pisarzem. Kilka lat temu po obejrzeniu ekranizacji sięgnęłam po powieść "Gdyby ulica Beale umiała mówić", a potem odpadłam od zbioru esejów wydanych też przez Karakter i nigdy już do niego nie wróciłam.

Akcja "Mojego Giovanniego" toczy się w powojennym Paryżu, chociaż muszę uczciwie przyznać, że trudno szukać w powieści jakichś odniesień do czasu zdarzeń. David, Amerykanin, wspomina historię swojej znajomości z Giovannim, młodym Włochem, którego poznał, gdy ten pracował w jednym z paryskich nocnych barów. W tym czasie dziewczyna Davida, Hella, podróżowała po Hiszpanii, bo chciała zastanowić się nad przyszłością ich związku. Ta znajomość bardzo zaważy na życiu tych trojga. 

Zacznę od tego, co może najmniej istotne - powieść Jamesa Baldwina przypominała mi trochę moją ulubioną książkę Ernesta Hemingwaya "Słońce też wschodzi", która ukazała się jakiś czas temu w nowym tłumaczeniu pod tytułem "Słońce zaś wschodzi" i przyznam, że  tej zmiany nie rozumiem. Tu dygresja, żeby się przekonać, czy tę powieść nadal mogłabym zaliczyć do tej kategorii, musiałabym ją jeszcze raz przeczytać, bo moje ponowne lektury książek Hemingwaya kończyły się różnymi wnioskami. Ale do rzeczy - to podobieństwo zasadza się na tym, że bohaterowie spędzają sporo czasu, wędrując po Paryżu i zaglądając do knajp. Żyją jak niebieskie ptaki, szczególnie David. Jest i drugie skojarzenie z Hemingwayem, tym razem mniej pozytywne - w pewnym momencie miałam wrażenie miałkości tych rozmów, które toczyły się w zadymionych barach. Poczułam się rozczarowana. Szybko jednak okazało się, że niesłusznie. 

"Mój Giovanni" jest dla mnie interesujący z trzech powodów. Pierwszy, to poszukiwanie własnej tożsamości przez Davida. Tu będę pisała wprost, bo z opisu wydawcy można się domyślić, że pod nieobecność Helli główny bohater nawiązuje romans z Giovannim. Raz jeden w czasach szkolnych przydarzyła mu się podobna historia, ale skrzętnie ją ukrył i wyparł. W Paryżu, gdzie czuł się swobodnie, bo nikt go bliżej nie znał, no i obracał się w towarzystwie młodych chłopaków, którzy za pieniądze sprzedawali się starym bogatym gejom (w tamtych czasach oni oczywiście używali słów cioty albo pedały), uległ melancholijnemu urokowi Giovanniego i pozwolił mu się uwieść. Szybko stał się dla niego bardzo ważny, pokochał go. Ale była przecież Hella. Czy David postawi sprawę jasno i wybierze Giovanniego? Czy będzie miał odwagę nie wstydzić się i asekurować

... jakieś wewnętrzne głosy napominały mnie: Wstyd! Wstyd! Tak nagle, w tak obrzydliwy sposób wplątać się z jakimś chłopcem.

 W każdym razie cokolwiek zrobiłem, wciąż tkwiło we mnie jakieś inne "ja", osłupiałe i zmartwiałe ze strachu przed życiem. Giovanni rozbudził we mnie pożądanie, uwolnił mnie od zmartwień. 

Czy możliwa jest ich wspólna przyszłość? I jak miałaby wyglądać, skoro obaj są bez grosza? Czy David wie, kim jest? Z kim chce być? Z Hellą czy z Giovannim?

Zwierzę, które obudził we mnie Giovanni, już nigdy nie zaśnie. Lecz któregoś dnia nie będzie już przy mnie Giovanniego. A wtedy - czy będę wtedy jak inni biegać za wszystkimi możliwymi chłopakami po Bóg wie jakich ciemnych ulicach, po jakichś mrocznych zaułkach?

Nawet w takim społeczeństwie jak francuskie mogliby być razem tylko dlatego, bo znajdowali się na marginesie - cudzoziemcy, niebieskie ptaki. Gdyby jednak byli ludźmi poważnymi i poważanymi, na stanowiskach, musieliby swoje prawdziwe ja ukrywać, chociaż homoseksualizm we Francji już nie był karany, podczas gdy w wielu innych krajach nadal jeszcze można było trafić do więzienia.

Kolejny powód, dla którego ta powieść nie pozostawiła mnie obojętną, to problem winy. Tu znowu zmuszona jestem do pisania o tym w formie pytań, bo więcej zdradzić nie mogę. Wprawdzie pewne sugestie, jak skończyła się ta historia, pojawiają się dość wcześnie, ale są na tyle niewyraźne, że dopiero znacznie później dowiadujemy się, co się wydarzyło. Czy David jest odpowiedzialny za to, co stało się z Giovannim? A jeśli tak, to w jakim stopniu? To kluczowe pytanie  tej powieści.

No i jest jeszcze jedna kwestia, która zwróciła moją uwagę i która wydaje się ponadczasowa, a może nawet ważniejsza teraz niż wtedy, kiedy powieść się ukazała. To kwestia klasy. W tamtych czasach na pewno na pierwszy plan wysuwały się problemy Davida zmagającego się z własną tożsamością. Dla mnie bardzo poruszająca była sytuacja Giovanniego i chłopaków takich jak on, którzy przybyli do Paryża, ale to miasto ich nie potrzebowało i odrzucało. Giovanni, który przyjechał do Francji z Włoch, z trudem utrzymuje się na powierzchni. Nawet kiedy ma pracę w barze, to i tak skazany jest na wynajmowanie nędznego pokoju na obrzeżach. Jest uzależniony od widzimisię właściciela traktującego go bardzo instrumentalnie. Tacy młodzi mężczyźni bez pieniędzy stają się łatwym łupem tych bogatych starych i najczęściej obleśnych ciot. Przynajmniej taki ich obraz odnajdujemy w powieści. Jakże inny od tego z książki chilijskiego pisarza, Pedro Lemebela, "Drżę o ciebie matadorze", która mnie olśniła. Czy tacy ludzie jak Giovanni mają jakąś szansę? Czy mają przed sobą jakąś przyszłość? Czy skazani są na dryfowanie, uzależnienie od pańskiej łaski, która na pstrym koniu jeździ? Co musieliby zrobić, aby ułożyć sobie życie? W kluczowym momencie to, że Giovanni jest cudzoziemcem, stanie się orężem w dłoniach tych umoszczonych  w mieszczańskim Paryżu mężczyzn, którzy skrzętnie ukrywają swoje tajemnice. To będzie tarcza, za którą będą mogli się skryć, przybierając maski szacownych mężów i ojców. Nikt też, poza Davidem, nie będzie roztkliwiał się nad Giovannim, wnikał w jego motywacje. Teraz nasunęło mi się skojarzenie ze sprawą Dreyfusa, na którego łatwo dało się zrzucić winę, bo był Żydem, obcym. Co prawda doszukiwanie się podobieństwa obu przypadków nie jest do końca uprawnione, ale mechanizm odrzucania i oczerniania obcego jest ten sam.

Na koniec dodam jeszcze, że bardzo ciekawa jest historia tłumaczenia tej powieści przez Andrzeja Selerowicza, o czym dowiadujemy się z jego posłowia.

Aleksandar Tišma "Kapo"

Powody sięgnięcia po "Kapo" Aleksandara Tišmy (ArtRage 2025;

przełożyła Magdalena Petryńska) były dwa. Pierwszy to moje zainteresowanie literaturami niszowymi, do których zaliczam także książki z kręgu Bałkanów. Drugie to oczywiście wydawnictwo - ArtRage, którego ofertę pilnie śledzę, co nie oznacza, że wszystko kupuję. "Kapo" stanowi trzeci tom Trylogii żydowskiej. Pierwszy, "Księga Blama", ukazał się w Polsce w roku 1978, drugi jak dotąd nie wyszedł, o trzecim właśnie piszę. Powieści nie stanowią całości, łączy je tylko tematyka. Zanim podzielę się refleksjami o książce, najpierw kilka słów o pisarzu.

Urodził się w roku 1924 roku w miasteczku na pograniczu węgiersko-serbskim w rodzinie mieszanej - jego ojciec był Serbem, matka węgierskojęzyczną Żydówką. Potem związany był z Nowym Sadem, gdzie umarł w roku 2003. Znał kilka języków, a co paradoksalne, początkowo serbskim nie władał najlepiej, chociaż to w tym języku zdecydował się ostatecznie tworzyć. Jedna z jego powieści została nawet odrzucona właśnie z tego powodu. Przerobił ją i dopiero wtedy mogła się ukazać. Pisać chciał zawsze, prowadził dziennik, który również został wydany i uznawany jest za wybitny. Był też dziennikarzem. W latach 1993-96 mieszkał we Francji, bo nie zgadzał się z reżimowymi serbskimi rządami.

Muszę przyznać, że "Kapo" nie jest łatwą lekturą. Z jednej strony miałam poczucie, że właśnie czekałam na taką powieść, bardzo ważną, znakomitą, a przy tym stawiającą jakiś opór. Bo ostatnio trafiały mi się powieści albo bardzo dobre, ale łatwe w lekturze, ot choćby "Amerikaana" Chimamandy Ngozi Adichie czy "Rzeka Czerwona" Louise Erdrich, albo może i wybitne, ale tak erudycyjne, operujące symboliką i poetyką groteski, że bardzo się męczyłam w trakcie czytania. To przypadek "Siedmiu dni u Silbersteinów" Etienne'a Leroux. Z drugiej jednak strony gdybym wiedziała, co mnie czeka, nie wiem, czy znalazłabym w sobie teraz przestrzeń na tę powieść. Mam w czytniku przynajmniej dwie takie pozycje o podobnej tematyce, które na tę przestrzeń od kilku lat czekają. 

"Kapo" to historia Vilko Lamiana, jugosłowiańskiego Żyda, który przetrwał chorwacki obóz zagłady Jasenovac, a potem Auschwitz za straszną cenę bycia kapo. Po ponad czterdziestu latach postanawia odnaleźć Helenę Lifkę, Żydówkę spotkaną w Auschwitz, która wprawdzie zawdzięcza mu życie, czego prawdopodobnie nie była świadoma, ale którą, podobnie jak kilka, a może kilkanaście kobiet, wykorzystywał  seksualnie, mając nad nimi  władzę i oferując w zamian parę kęsów chleba z masłem i szynką oraz kilka łyków ciepłego mleka. Kiedy mu się znudziły, sięgał po kolejne, nie interesując się ich losem. Chociaż już samo to jest ohydne, to przecież ma na sumieniu o wiele gorsze czyny. I zdaje sobie z tego sprawę.

"Kapo" to znakomite studium człowieka, który właściwie całe życie musi udawać, że jest kimś innym, ukrywać tajemnicę swojego żydostwa i walczyć o przetrwanie. Może tylko we wczesnym dzieciństwie, bawiąc się na podwórku z dziećmi sąsiadów, też Żydów, był beztroski i szczęśliwy. Ale już wtedy zaczął powoli rozumieć, że być Żydem to coś, czego najlepiej się wyprzeć. Tę świadomość nabył nie tylko obserwując otoczenie, ale także dzięki rodzicom, którzy chcąc go ocalić od żydowskiego losu, nie tylko go ochrzcili, ale także kultywowali w domu święta chrześcijańskie, a nie żydowskie. Potem stosował mimikrę w czasie studiów w Zagrzebiu, tak lawirując, aby przypadkiem nikt nie dowiedział się, kim naprawdę jest i nie zdemaskował go. Już wtedy strach był jego towarzyszem, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Ten kamuflaż nie uchronił go jednak przed najgorszym. A w obozach postanowił zrobić wszystko, aby przeżyć. To wszystko oznaczało nadużycie władzy kapo [co] było mu tak samo potrzebne jak jedzenie i odzież. To bardzo eufemistyczne stwierdzenie. 

Przeżył dlatego, że ich zabijał, swoim milczeniem, swoją zgodą, ale to samo robiliby oni, gdyby byli na jego miejscu. Wszyscy przestrzegali przepisów, bo to był warunek, aby dotrwać do następnej chwili, a każdy chciał do tej chwili dotrwać, każdy kapo, każdy więzień, każdy z nowego transportu, każdy Niemiec.

Po wojnie zadawał sobie pytanie - czy mógł ocaleć, zachowując godność.

... mogłem nie bić, nie zabijać, mogłem być po stronie cierpienia i cierpieć, potępiać tych, którzy cierpienia zadawali, a nie dołączyć do nich, mogłem wytrzymać lata męki z wiarą, że nie jest ważne, czy ja będę tym ziarnkiem, które przypadkiem przetrwa, mogłem nie połakomić się na sytość, a w sytości na ciała, które w tej zgniliźnie lśniły perłowym blaskiem rozkoszy.  

Być może błąd popełnili jego rodzice, wierząc, że chrzest jest jego polisą na życie. I on w to uwierzył, dlatego nie próbował się ratować, kupując sobie fałszywą tożsamość.

I tak został pozbawiony jedynej broni ludzi ze swojej grupy - oszustwa, ponieważ ojciec wierzył, że przez chrzest już uzbroił go przeciw wszelkiemu złu ...

Ale jego cierpienie nie skończyło się wraz z wojną. Chociaż zatarł za sobą wszystkie ślady, żył w strachu, że zostanie zdemaskowany i postawiony przed sądem. 

... kim jest Vilko Lamian, znany im jako milkliwy, skromny mieszkaniec swojej ulicy, jako gorliwy urzędnik w hipotece, samotny spacerowicz i turysta wędrujący po okolicznych górach w niedziele i święta, a naprawdę bydlę, monstrum, oprawca, hitlerowski kapo, wróg nad wrogami, zdrajca nad zdrajcami, ukryty w swojej jamie, w swoim barłogu, pod maską spokojnego obywatela, który się do niczego nie miesza.

Ale jeszcze gorsze były obozowe obrazy, które do niego wracały, szczególnie od momentu, kiedy za sprawą przypadkowo znalezionej węgierskiej gazety uświadomił sobie, że Helena Lifka może żyć. Nie potrafi się od nich uwolnić, popada w paranoję, a fakt, że jest samotnikiem i nie ma się przed kim otworzyć, ten stan nie do zniesienia pogłębia. Ale czy o takich sprawach można komuś opowiedzieć? Czy potrafiłby otworzyć się przed kimś?

Muszę znaleźć kogoś, przed kim uklęknę i wszystko wytłumaczę, muszę kogoś znaleźć, myślał ze smutkiem ...

Jedynie on nie miał do kogo powiedzieć ostatnich słów, bo wyszedł z obozu, bo mentalnie był w obozie dla jednego człowieka, w obozie dla siebie samego.

Strach, poczucie winy, trauma, powracające okrutne obrazy  to wszystko sprawiało, że rzeczywiście stworzył sobie swój prywatny obóz jednego człowieka, w którym żył latami. Mimo że akcja powieści toczy się na południu Europy, czytając, miałam wrażenie, że tam stale jest ponuro, pada, niebo zasłaniają chmury, a wokół panuje szarość i brzydota. Vilko często przebywa w zamkniętych, klaustrofobicznych pomieszczeniach. Te zabiegi potęgują jeszcze sytuację nie do wytrzymania, w jakiej się znalazł.

Vilko Lamian, do którego jesteśmy dopuszczeni tak blisko, budzi mieszane uczucia. Bo nigdy, nawet przed wojną, nie był sympatycznym człowiekiem. A właściwie może mógłby nim być, gdyby nie musiał wiecznie udawać. Strach powodował, że stał się samotnikiem, żył na pół gwizdka. Podobnie było po wojnie. Ze strachu tracił okazję na przyjaźń i na bliskość z kobietą. Trudno też nie czuć obrzydzenia dla jego postawy w obozie. Trudno taką postawę zaakceptować. Z drugiej jednak strony chociaż jest osobą odpychającą, także ze względów charakterologicznych, to nie potrafiłam mu nie współczuć. Jego strach, trauma, gonitwa okrutnych wspomnień są tak znakomicie oddane, że dotykają także tego, kto jego historię czyta. Być może, wspominając przeszłość, żyjąc w wiecznym strachu, z poczuciem winy, także wobec rodziców, których nie spróbował nawet odszukać w Jasenovacu, tłumacząc swoją postawę tym, że chciał im oszczędzić dodatkowego cierpienia, nie mając się przed kim otworzyć, sam wymierzył sobie największą karę.

Chyba nie muszę już tłumaczyć, dlaczego to powieść przytłaczająca. Przez obozowe sceny, które co jakiś czas wspomina narrator, trudno przebrnąć. Nie jest to pierwsza książka o tej tematyce, jaką przeczytałam, dzięki takim lekturom mam już grubą skórę, a jednak, nie było łatwo. Dodatkową trudnością jest też sposób opowiadania. Zacierająca się rzeczywistość - obrazy z przeszłości, które stale nakładają się na to, co bohater przeżywa po wojnie, szczególnie wtedy, kiedy szuka Heleny. Brak dialogów, długie zdania.

Na pewno nie jest to lektura dla każdego. Trzeba w sobie znaleźć siłę na czytanie tej powieści. Ale bez wątpienia jest to książka bardzo dobra.  No dobrze, niech będzie, wybitna. Bronię się przed takimi słowami, bo są dziś zdecydowanie zbyt często używane.

Etienne Leroux "Siedem dni u Silbersteinów"

Kiedy tylko usłyszałam, że ArtRage ma wydać "Siedem dni u

Silbersteinów" Etienne'a Leroux (2025; przełożył Jerzy Koch), zastrzygłam uszami. To była jedna z tych powieści, które koniecznie chciałam przeczytać. Nie, nie dlatego, że wcześniej coś o niej wiedziałam. I nie dlatego, że znałam autora. Po prostu interesuje mnie RPA i jeśli tylko coś stamtąd do nas przybywa, staram się nie przegapić. Tu jedno zastrzeżenie, jeśli chodzi o najbardziej znanego przedstawiciela literatury z tego kraju, czyli Maxwella Coetzeego, to znam tylko "Hańbę", bo inne pozycje jakoś mnie nie zainteresowały. Ot, taki paradoks. Dlatego moich lektur z tamtego rejonu nie było  specjalnie dużo. Pewnie da się je zliczyć na palcach jednej ręki. Z czasów blogowych mogę przywołać "Obietnicę" Damona Galguta wydaną kilka lat temu. A z książek o RPA polecam "Wypalanie traw" Wojciecha Jagielskiego. Ale był i powód drugi. Otóż powieść Etienne'a Leroux jest nazywana wielką południowoafrykańską powieścią, w której odnaleźć można pogłosy Manna i atmosferę rodem z Lampedusy. Pada jeszcze określenie powieść farmerska, która jest jednym z nurtów literatury południowoafrykańskiej. A czym był ten typ powieści i jak ewoluował, można się dowiedzieć z posłowia pióra Jerzego Kocha. Czyż to wszystko nie brzmi wspaniale? Dla mnie tak i dlatego stosunkowo szybko oddałam się lekturze.

Od razu napiszę, że trochę nie tego się spodziewałam. Wyobrażałam sobie, że będzie to literatura realistyczna o sporym ciężarze gatunkowym. Owszem, ciężar gatunkowy jest, nie tylko spory, ale wręcz przygniatający, natomiast gorzej z realizmem, o czym za chwilę. 

Wprowadzenie w treść będzie proste i niezapowiadające tego, z czym naprawdę czytelniczki i czytelnicy spotkają się, czytając "Siedem dni u Silbersteinów". Lata pięćdziesiąte, a może sześćdziesiąte zeszłego wieku. Henry van Eeden przybywa ze swoim krewnym do posiadłości Welgevonden należącej do bogatej żydowskiej rodziny Silbersteinów, aby poznać i zaręczyć się z jedną z ich córek. To małżeństwo aranżowane - on wnosi stare nazwisko, ona majątek. Młodzi nigdy wcześniej się nie spotkali. W czasie siedmiu dni spędzonych na farmie Henry będzie ją poznawał, uczestniczył w cowieczornych przyjęciach i przysłuchiwał się rozmaitym dyskusjom. Prawda, że brzmi po bożemu? Nic bardziej mylnego.

Farma rzeczywiście przypomina sanatorium z "Czarodziejskiej góry" Thomasa Manna - jest osobnym bytem odizolowanym od świata. A o duszę Henry'ego będzie się toczyła bitwa. No z tą bitwą może nieco się zagalopowałam. Wędrówki po farmie, poznawanie tajników przedsiębiorstwa i rozmaitych ludzi, uczestniczenie w przyjęciach, rytuałach, przysłuchiwanie się sporom i dyskusjom ma przekuć go w nowego człowieka, ukształtować na nowo. Zrobić z niego kogoś na kształt bogatych, nuworyszowskich Silbersteinów, którzy cel mają jeden - produkować, produkować, produkować, konsumować, konsumować, konsumować. Kim był wcześniej? Co sobą reprezentował? Nie wiadomo. Henry wędruje, słucha, przygląda się, popełnia gafy, dobierając nieodpowiedni strój do okazji. A my razem z nim. Wędrujemy, oczywiście, gaf nie popełniamy.

To wszystko nie brzmi źle. Co w takim razie sprawiło, że poczułam, iż to nie jest powieść dla mnie? 

Po pierwsze groteska, za którą nie przepadam. Miałam wrażenie, że świat tej książki przedstawiony jest w krzywym zwierciadle. Całe to farmerskie przedsiębiorstwo, w tym zakład produkujący wino, przypominają jakąś utopijną przyszłość. Pracownicy Silbersteinów są niczym trybiki w maszynie zachwycone tym, że mogą naciskać jakieś przyciski, przykręcać jakieś śrubki, wykonywać jakieś mechaniczne ruchy, które w rezultacie mają powiększyć bogactwo właścicieli. Podobnie przedstawieni są goście przybywający każdego wieczora na gargantuiczne przyjęcie. To marionetki biorące udział w jakimś przedstawieniu. Celowo użyłam przymiotnika gargantuiczne, bo przez dom przepływają niezliczone zastępy gości, stoły uginają się pod potrawami i napojami, odbywają się jakieś rytualne tańce i ceremonie. Wszystko to razem sprawia wrażenie czegoś nierzeczywistego. Jakiegoś koszmarnego miejsca, uniwersum, w którym ja nie chciałabym się nigdy znaleźć. W tym pozornie idealnym świecie produkcji, pomnażania majątku, konsumowania czai się jednak niebezpieczeństwo - bunt pracowników. Tym razem zażegnany, ale jak będzie w przyszłości?

Moje drugie zastrzeżenie dotyczy erudycyjności powieści. Powieść nasycona jest odniesieniami do Biblii, innych książek i filozofii. Przykład najbardziej oczywisty i czytelny - te siedem dni spędzonych na farmie, w czasie których Henry zostaje stworzony na nowo, przypomina siedem dni tworzenia świata.  Pojawiają się pytania o to, skąd zło, czy jeśli zniknie, to i Bóg zniknie, jednym z zagadnień jest chaos, z którego ma wyłonić się ład. A to tylko próbka i to taka, z którą sobie poradziłam. Przyznam, że poruszałam się tylko po powierzchni książki, łapiąc zaledwie cząstkę jej niezmierzonej głębi. W dodatku trudno zorientować się, co tu jest na serio, a co zostało sparodiowane. Trochę ironizuję, ale tylko trochę. Po prostu moja wiedza filozoficzna i erudycja są bardzo skromne, dlatego czytanie takich fragmentów, a jest ich sporo, było trudne i nieco nużące.

Wiem, że powieść jest bardzo ważna, wiem, że powinna zachwycać, ale niestety nie zachwyca. Jakoś się z tą książką rozminęłam. 

Gwendoline Riley "Moje zmory"

Powieści "Moje zmory" (Czarne 2025; przełożył Maciej Stroiński)

brytyjskiej pisarki Gwendoline Riley właściwie nie zauważyłam. Napisałam właściwie, bo trudno jednak powiedzieć, że o niej nie wiedziałam. Czarne to jedno z tych wydawnictw, które pilnie śledzę i jestem na bieżąco z tym, co wydają. Dlatego oczywiście zarejestrowałam, że "Moje zmory" wyszły, ale nie zamierzałam po nie sięgać. Powieść jak wiele innych, tak myślałam. Informacje wydawcy nie spowodowały, abym uznała, że czymś się wyróżnia, że czymś mnie zainteresuje. Dopiero czar autorki, który objawił mi się w czasie rozmowy przeprowadzonej w Trójce przez Michała Nogasia, sprawił, że postanowiłam przekonać się, czy rzeczywiście powieść będzie warta uwagi. Bo Gwendoline Riley zaintrygowała mnie opowieścią o swojej książce. Na szczęście jednak odrobina nieufności pozostała i postanowiłam wypożyczyć ją z biblioteki. Cóż, resztki instynktu, niestety, mnie nie zawiodły - jestem rozczarowana.

"Moje zmory" to taki rodzaj powieści, której równie dobrze mogłabym nie przeczytać i dziury w niebie by nie było. Ale ogromnej straty też nie ma, gdyż lektura nie zajmuje wiele czasu, bo książka niewielkich w gruncie rzeczy rozmiarów, niby dwieście stron, ale druk spory, dialogów bardzo dużo, a na stronach wiele wolnej przestrzeni, no i nie wymaga intelektualnego wysiłku, więc się przez nią płynie. Recenzje ma raczej pozytywne. Z ich nagłówków, które wyskakują mi w internecie, dowiaduję się, że: kroi emocje jak surowe mięso, pokazuje brzemię życia w dysfunkcyjnej rodzinie, to powieść o inicjacji egzystencjalnego smutku. Ma zachwycać, a jednak nie zachwyca, że sparafrazuję słowa Gombrowicza. Cóż, najwyraźniej nie poruszyła moich emocji. Chciałam napisać, że nie trafiła w moje zainteresowania, bo nie opowiada o moich problemach, ale szybko uszczypnęłam się w palec śmigający po klawiaturze, bo przecież to nie tak. Przecież to dlatego literatura jest dla mnie tak ważna, bo pokazuje mi także światy, które nie są moimi. Tym razem jednak pozostałam obojętna.

Ale najpierw kilka zdań wprowadzenia. "Moje zmory" to opowieść Briget, która wspomina dzieciństwo i opowiada o rodzicach, którzy bardzo szybko się rozstali. Ojciec już nie żyje, a kontakty z matką i siostrą ma bardzo luźne. Mieszkają w różnych miejscowościach, z matką widuje się właściwie raz do roku, aby uczcić jej urodziny. Zawsze tak samo, według ustalonego rytuału. Są jeszcze irytujące rozmowy telefoniczne.

Muszę przyznać, że początkowo czytałam z zainteresowaniem. O swoich i siostry cotygodniowych spotkaniach z ojcem narratorka opowiada tak, że te fragmenty budzą uśmiech na twarzy. Przynajmniej ja je tak odbierałam. Ot, takie wspominki, z których po latach pozostała tylko zabawna anegdota. Być może jednak nie taka była intencja Gwendoline Riley, gdyż w gruncie rzeczy śmiać się nie ma z czego, bo ojciec Brigite był postacią niezwykle irytującą. Facet, który nie bardzo wiadomo, z czego żyje, a przynajmniej ja tego nie zarejestrowałam, ale któremu wydaje się, że zjadł wszystkie rozumy. Stara się sprawiać wrażenie, że na wszystkim zna się najlepiej, a w gruncie rzeczy całą swoją mądrość czerpie  z tego, co usłyszy od innych. Potrafi być namolny, kpi sobie z córek, nie raz, nie dwa stawia je w niezręcznej sytuacji, powodując, że wstydzą się jego zachowania. Trudno go zignorować, bo jest jak giez, który jeśli namierzy ofiarę, to nie da jej spokoju. Nie pomaga pogrążenie się w lekturze i udawanie, że nie słyszy się jego pytań i komentarzy. Ojciec jednak szybko znika ze wspomnień córki, a na pierwszy plan wysuwa się matka.

Chodziła do pracy, której nie znosiła, i mieszkała w domu, którego nienawidziła; wyszła za mąż i urodziła dzieci w ramach wielkiej maskarady mającej oszukać wszystkich, a jej dać wrażenie, że osobiście pociąga za sznurki. Postanowiła, że będzie odstawać. Że będzie wyrzutkiem, znajdą i brzydkim kaczątkiem. Musiała tylko być dzielna i czekać na lepsze czasy. 

Owszem, przyjmowała rolę znajdy, brzydkiego kaczątka i ofiary, ale robiła to z przytupem. Stale w czymś uczestniczyła, gdzieś biegała, wyjeżdżała, była bardzo aktywna. Niby poznawała wiele osób, ale właściwie z nikim nie potrafiła zbudować jakiejś relacji. O większości tych ludzi wypowiadała się z pogardą.

Chciałam się dowiedzieć tylko jednej rzeczy: dlaczego mój ojciec? Dlaczego wyszła akurat za niego?

- No, tak jakoś wyszło - odpowiedziała zapytana wprost. - Ty dziś nie zrozumiesz, jaką presję wywierano na dwudziestosześciolatce, by znalazła sobie męża. Żeby była zamężna.

- Dziadek cię naciskał?

- Wszyscy po kolei. Takie były czasy, Bridge.

- I trzeba było mieć dzieci.

- Ano na dzieci też było parcie. 

- A ty nie chciałaś odstawać?

Złożyła ręce nad głową. Koniec tematu.

To ostatnie zdanie pokazuje istotę problemu w relacjach Brigite i jej matki. Z jednej strony domagała się uwagi, miała pretensje o jej brak, z drugiej pozostawała zamknięta, trudno było do niej dotrzeć, przebić się przez barierę, którą wokół siebie stawiała. Odpowiedź na zainicjowany przez nią kontakt szybko wywoływała z jej strony zniecierpliwienie i gniew. Czuła się kontrolowana i nękana. Nie sposób było ją zadowolić. Coroczne urodzinowe spotkania matki i córki przypominały odgrywany zawsze w ten sam sposób teatrzyk. Te same pytania, rozmowy na ten sam temat, te same gesty i miny. Brigite nie wtajemniczała matki w swoje sprawy, ba, nie chciała jej nawet zaprosić do swojego mieszkania, przedstawić  partnera. Właściwie zamykała się przed matką tak jak ona przed nią, ponieważ uważała, że w gruncie rzeczy jej ciekawość jest przelotna, że nie będzie interesować jej odpowiedź, bo naprawdę skupiona jest tylko na sobie.

Na pewno zaletą powieści są portrety najpierw ojca, potem matki. Niestety to dla mnie za mało. Po jakimś czasie zaczęłam się nudzić opowiadaną po raz któryś kolejną sceną urodzin, podobnymi historiami o matce. Wszystko to przestało mnie interesować. No i zadawałam sobie pytanie - dlaczego Brigite aż tak bardzo trzyma matkę na dystans, odsuwa ją od siebie, w razie czego cały ciężar kontaktów zrzucając na siostrę, która mieszkała bliżej? Dlaczego aż tak bardzo nie chce poznać jej ze swoim partnerem? Wstydzi się jej? Chroni go przed nią? Jakoś nie potrafiłam wniknąć głębiej w jej intencje i motywacje. Niby rozumiałam, że zaciążyło na niej wychowanie w takiej, a nie innej rodzinie, że najprawdopodobniej też ma problemy z nawiązywaniem relacji, że chce się jak najbardziej odciąć, ale tego nie czułam. Czegoś mi zabrakło, byłam obojętna na los Brigite. Pozostała dla mnie nieprzenikniona. Już bardziej współczułam jej matce, kiedy wręcz żebrała o to, aby mogła odwiedzić córkę i poznać jej partnera. I nie, nie czuję się zgorszona postawą Brigite. Doskonale rozumiem, że relacje między dorosłymi dziećmi i rodzicami różnie się układają. Po prostu zadaję sobie pytanie, dlaczego aż tak.

Popularne posty