"Schyłek dnia"

Wydawało mi się, że pokazywany na festiwalu w Wenecji "Schyłek dnia" Laszlo Nemesa nie wzbudził takiego entuzjazmu jak jego filmowy debiut, niezapomniany, wstrząsający "Syn Szawła". Dochodziły raczej głosy rozczarowania. Film dostał tam tylko (?), aż (?) nagrodę FIPRESCI, czyli międzynarodowej federacji krytyków. Ale teraz, kiedy wchodzi na nasze ekrany, bardzo wysoko ocenił go Janusz Wróblewski z Polityki, entuzjastycznie napisał o nim Krzysztof Varga, który w swoich felietonach drwić potrafi boleśnie. Dlatego nie czekając na więcej, czyli na wymianę zdań w moim ulubionym Tygodniku Kulturalnym, poszłam od razu do kina i ... wyszłam skonsternowana oraz nieco zagubiona. Sama nie wiedziałam, czy żałuję, że film obejrzałam, czy jednak nie. Musiałam sobie wszystko w głowie poukładać. Przyznam, że nadal jestem rozdarta - czy wybrałabym się na "Schyłek dnia", gdybym wiedziała, jaki to film? Być może nie, a przecież mimo wszystko (chyba) nie żałuję. Tak czy inaczej nadal przed oczami mam filmowe obrazy, nadal widzę świdrujący, dociekliwy, zacięty wzrok głównej bohaterki. Po podzieleniu się  wątpliwościami, pora przejść do konkretów.

Akcja filmu rozgrywa się w Budapeszcie w roku 1913. Z Triestu przyjeżdża młoda kobieta, Irisz Leiter, która chce się zatrudnić jako modystka w znanej w całym cesarstwie firmie kapeluszniczej. Kapelusze kupuje tu sama monarchini. Szybko okazuje się, że Irisz  jest dzieckiem dawnych właścicieli salonu. Kiedy miała dwa lata, jej rodzice zginęli w pożarze, firmę przejął ktoś inny. Niewiele pamięta. Co nią kieruje, kiedy wraca i tak uparcie stara się znaleźć tam zajęcie? Czy chce odzyskać salon? Nie bardzo wiadomo. Kiedy nagle w dość gwałtowny i tajemniczy sposób dowiaduje się, że w mieście mieszka jej starszy brat, którego wielu uznaje za diabła wcielonego, stara się go odszukać. Od tej chwili śledzimy, jak Irisz próbuje rozwikłać jego tajemnicę, znaleźć go i poznać. W czasie swojej wędrówki trafi do zakamarków miasta, o jakich się jej nie śniło, odkryje jego najbardziej plugawe, zbrodnicze oblicze. Blichtr, bogactwo mieszają się z nędzą i z odrażającymi czynami. Elegancja, piękno, dobre maniery to tylko fasada, za którą kryje się spełnianie najdzikszych zachcianek, służalczość, ukrywanie i tuszowanie haniebnych czynów popełnianych przez możnych. 

Ten karykaturalny w swoim rozpasaniu świat musiał zginąć, zdają się mówić twórcy filmu. Jest rok 1913, jeszcze nikt nie zdaje sobie sprawy, że wkrótce wybuchnie hekatomba, która w bezsensowny sposób pochłonie miliony ofiar i stanie się straszną traumą dla tamtego pokolenia. Nikt nie wyobraża sobie, że miliony żołnierzy będą tkwić miesiącami w okopach i modlić się o cud. W deszczu, w błocie, na mrozie, w spiekocie. Tytuł nie jest przypadkowy. "Schyłek dnia" ma być metaforą schyłku tamtego świata, tamtej cywilizacji. Problem w tym, że mnie to nie przekonuje. Rozumiem zamysł, ale czuję w tym wszystkim jakiś fałsz. Ta metafora wydaje mi się wykoncypowana, szeleści papierem, na którym spisano scenariusz. Na poziomie najprostszym, historii trochę sensacyjnej, trochę kryminalnej, film też mnie nie pociąga, a nie sądzę, aby zainteresował przeciętnego widza. Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze trwa grubo ponad dwie godziny i może nużyć. Po drugie za dużo tu niedomówień, niedopowiedzeń, za mało realizmu. Szybko orientujemy się, że bohaterka jest jakąś figurą, pełni rolę symboliczną. Kogo? Przewodnika? Wyrzutu sumienia? Memento, które ma nas ostrzegać? Gdyby traktować tę historię realistycznie, Irisz skończyłaby marnie wiele razy, bo chcąc rozwikłać zagadkę, uparcie pakuje się w kłopoty, postępuje nieostrożnie, ba, ryzykownie. A nie jest to przecież film gatunkowy, sensacyjny czy przygodowy, gdzie taki bohater to część konwencji. 

Dlaczego wobec tego o "Schyłku dnia" nie mogę mimo wszystko zapomnieć? Dlaczego mam stale w pamięci filmowe kadry? Dlaczego nadal udziela mi się jego ponura atmosfera? Bo film jest znakomicie zrobiony. Ma sugestywny, mroczny nastrój. Także w dosłownym sensie, bo wiele tu scen rozgrywanych w mroku, we mgle, w dymie, w ciemnych, zapuszczonych pomieszczeniach, w spelunach i norach, gdzie pełno typów spod najciemniejszej gwiazdy. Z tymi obrazami kontrastują kadry słoneczne, przestrzeń, elegancja i przepych salonu z kapeluszami czy pałacu pewnej hrabiny. Śledzimy Irisz, która brnie przez Budapeszt, poznając jego mroczne tajemnice, przekraczając kolejne kręgi piekielne, będąc świadkiem dziwnych, tajemniczych, gwałtownych, brutalnych, plugawych zdarzeń. Patrzymy na to wszystko jej oczami. Laszlo Nemesz zastosował tu podobną metodę jak w "Synu Szawła" - pokazuje bohaterów z bardzo bliska, stąd to wrażenie, że współodczuwamy z Irisz, niemal jesteśmy nią samą. Te obrazy, ten wykreowany świat przeraża i fascynuje. Dlatego trudno o tym filmie zapomnieć, dlatego (chyba) nie żałuję, że jednak go zobaczyłam. Czy wobec tylu wątpliwości warto wybrać się do kina? Trudno mi jednoznacznie rozstrzygnąć. 

PS. W "Schyłku dnia" sporą i ważną rolę gra Marcin Czarnik.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty