Kino z Ameryki Południowej nie trafia na nasze ekrany zbyt często, ale jeśli już się pojawi, warto zwrócić na nie uwagę. Ja w każdym razie pilnie przyglądam się premierom z tamtego rejonu świata, zazwyczaj oglądam i rzadko wychodzę z kina zawiedziona. Podobnie było w wypadku brazylijskiego filmu "Loveling".
Ten skromny, niespecjalnie efektowny obraz opowiada o codzienności pewnej brazylijskiej rodziny mieszkającej w mieście gdzieś blisko oceanu. Bohaterów oglądamy w przełomowym momencie - najstarszy syn, grający w piłkę ręczną, otrzymuje propozycję z jednego z niemieckich klubów. To dla niego wielka okazja i na rozwój kariery, i na pieniądze, które rodzinie też by się przydały. Jesteśmy świadkami wahań i rozterek - pozwolić chłopakowi jechać w nieznane czy nie? Nawet nie skończył jeszcze szkoły. Trzeba rozeznać się w sytuacji, załatwić mnóstwo formalności, no i pogodzić się z rozstaniem. Szczególnie trudne jest to dla matki.
To ona wydaje się być główną bohaterką filmu. Silna kobieta, która właściwie w pojedynkę musi mierzyć się z trudami codzienności. Czwórka dzieci, brak stałej pracy, mąż poczciwina, któremu nie wypalają kolejne biznesy, wieczne problemy z sypiącym się domem, troska o siostrę i siostrzeńca doświadczonych przemocą domową - tak wygląda dzień powszedni Irene. To ona podejmuje decyzje, to ona spina rodzinny budżet, to ona próbuje pomóc siostrze. Nic dziwnego, że czasem czuje się potwornie zmęczona i bezradna. Chociaż robi wrażenie osoby przepraszającej, że żyje, to tylko pozory. Jest silna, walczy, nie zapomina o sobie - właśnie dopięła celu - skończyła szkołę średnią i zdała maturę. Jest z tego bardzo dumna. Liczy, że dzięki temu znajdzie stałą pracę.
Niestety kiedy oglądałam ten gorzko-pogodny film, miałam w pamięci "Wykluczonych" Artura Domosławskiego, których właśnie skończyłam. Dlatego śledząc perypetie Irene i jej rodziny, nie mogłam zdobyć się na optymizm. Bohaterowie nie mieszkają wprawdzie w faweli, ale miałam wrażenie, że walczą, aby utrzymać się na powierzchni i nie spaść niżej w hierarchii społecznej i finansowej. Czy Irene naprawdę uda się dostać dobrą pracę za godziwe pieniądze? Czy może zasili rzesze pracownic wyzyskiwanych do cna w jakiejś szwalni? W młodości harowała jako służąca u bogatej pani - wykorzystywana, źle traktowana, karana. Teraz, kiedy zdobyła wykształcenie, marzy o lepszym życiu, ale czy rzeczywiście uda jej się uciec od wyzysku? Czy kapitalista okaże się lepszy od złej pani? Za co rodzina wykończy nowy dom, a staje się to koniecznością, bo stary się sypie? Czy wypali kolejny, znowu raczej księżycowy, biznes męża?
Ale ten film ma przecież w sobie naprawdę dużą dawkę pogody. Nieprzypadkowo zatytułowano go "Loveling". Jednym z tagów, jakim opatrzyłam tę notkę, jest miłość, ale to słowo nie oddaje w pełni tego, co oglądamy na ekranie. Bo chodzi tu o to tytułowe kochanie. O tym jest "Loveling" - o rodzinnej miłości, o przyjemności, jaką czerpiemy z tego, że jesteśmy razem, że jesteśmy rodziną. Codzienne drobne radości, śmiech, zabawa, bliskość, ale i wspólnie niesiony trud. I mimo że Irene, jej mąż i dzieci, chociaż trzeba przyznać, że ona w największym stopniu, zmagają się z życiem, to ten wysiłek wynagradza im bycie razem - rodzinne kochanie. Może dlatego tak trudno rozstać się im z najstarszym synem, bo przecież coś zmieni się nieodwołalnie.
Bardzo dobry, chociaż skromny, opowiadający o zwyczajnym życiu film. Warto obejrzeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz