"Fokstrot"

Zapowiedziom filmów izraelskich zawsze przyglądam się z uwagą i najczęściej, kiedy już trafiają na ekrany, wybieram się do kina. Podobną uwagę poświęcam też izraelskim pisarzom. Dlatego od dawna cieszyła mnie wiadomość, że we wrześniu wchodzi na ekrany naszych kin "Fokstrot" w reżyserii Samuela Maoza, autora znakomitego "Libanu" (jeden z moich pierwszych wpisów). Nie będę udawać, że zapadło mi w pamięć nazwisko reżysera, ale jego film tak. "Fokstrot", podobnie jak "Liban", odbieram jako film antywojenny. To opowieść o małżeństwie, które od znakomicie zorganizowanej, profesjonalnej do bólu armii izraelskiej otrzymuje tragiczną wiadomość o śmierci syna odbywającego służbę wojskową gdzieś na rubieżach Izraela. Reżyser opowiada nie tylko o mierzeniu się ze stratą i pustce, jaką ona wywołuje, ale także przygląda się samym żołnierzom, którzy tkwią na posterunku w miejscu, gdzie diabeł niewątpliwie mówi dobranoc. Ale "Fokstrot" zaskakuje. Po pierwsze nieoczekiwanymi zwrotami akcji, po drugie oszczędną formą, czasem niestety nadmiernie przeestetyzowaną, po trzecie absurdalnym poczuciem humoru, dyskretnym, ale jednak. Recenzje ma różne - od znakomitych po takie sobie, mnie się podobał, chociaż to słowo nie bardzo tu pasuje. Trudno przecież mówić o przyjemności. Na pewno nie jest to film dla każdego. Wolne tempo, oszczędność formy, manieryczność stylu przejawiająca się w namolnym eksponowaniu detali albo spoglądaniu na bohaterów z góry wielu widzów mogą po prostu znudzić. Przyznam, że i mnie czasem te sztuczki irytowały, ale mimo to wyszłam z kina poruszona i przyłączam się do tych, którzy "Fokstrot" chwalą. Cóż, czytelniku tej notki, miłośniku kina, sam musisz zdecydować, czy obejrzeć ten film. A jeśli ktoś już widział, może czytać dalej. Zapraszam.

Dlaczego nazwałam we wstępie "Fokstrot" filmem antywojennym? Bo opowiada o kosztach życia w kraju, który żyje w cieniu wojny od czasu, kiedy powstał.  Michael zmaga się z wojenną traumą od lat. Nikomu nie mówi o tym, co przeżył, ale Dafna doskonale wie, że cierpi, nie zna tylko przyczyny. Domyśla się, że ma swoje źródło w czasach jego wojskowej służby. Zdarzenia sprzed lat położyły się cieniem na jego charakterze. Jest zamknięty w sobie, bywa okrutny. Kiedy pierwszy raz dowiaduje się o śmierci syna, wszystko wraca. Reaguje złością, zniecierpliwieniem, agresją. Nic dziwnego, że gdy nagle okazuje się, iż zaszła pomyłka, zrobi wszystko, aby sprowadzić Jonathana do domu.

Ale tak jak w greckiej tragedii przed przeznaczeniem trudno uciec. Jonathan zginie w absurdalnym wypadku, w przypadkowy, banalny sposób. Kiedy dokonuje się już drugi nagły zwrot akcji, kiedy widz orientuje się, że Jonathan nie żyje, może poczuć się zdezorientowany. Czy to przypadkiem nie jest sen Michaela albo Dafny? Albo przeciwnie - snem były sceny, kiedy bohaterowie dowiedzieli się o tragicznej pomyłce i cudem odzyskali syna? Kiedy jednak nabrałam pewności, że to nie majaki, zastanawiałam się, dlaczego Jonathan zginął. Czy popełnił samobójstwo, bo nie mógł znieść poczucia winy spowodowanego tragiczną pomyłką - zastrzeleniem niewinnych ludzi? Czy może, tak jak w opowieści Michaela, samochód, którym wracał, wjechał na minę? Jonathan powiela los ojca. Staje się częścią kolejnych pokoleń Izraelczyków wciąż wcielanych do armii, wciąż w bojowej gotowości, cierpiących, przeżywających traumy, zabijających, poniżających tych, których kontrolują. Literatura izraelska jest pełna takich świadectw. Gdyby nie wypadek samochodowy, Jonathan pewnie do końca życia zmagałby się jak ojciec z wyrzutami sumienia. Jak w fokstrocie wszystko wraca do punktu wyjścia, kręcimy się w kółko, nie mogąc wyjść z zaklętego kręgu. Czy można winić ojca i syna? Czy Michael mógł przewidzieć, że wybuchnie mina i zmieniając kolejność samochodów, ratuje siebie, a na śmierć skazuje innych żołnierzy? Czy Jonathan mógł zachować zimną krew i nie strzelać? Takie są skutki wojny, życia w ciągłym zagrożeniu. Chociaż żołnierze na tym zapomnianym przez Boga i ludzi posterunku potwornie się nudzą, chociaż ich służba wydaje się widzowi zupełnie absurdalna, to jednak mają gdzieś w głowie zakodowaną świadomość, że w każdej chwili coś się może zdarzyć. Że w jednym z samochodów może jechać terrorysta. Dlatego Jonathan tak gwałtownie reaguje. Ale machina izraelskiej armii jest najwyraźniej przygotowana na takie wypadki. Zbrodnia zostanie zatuszowana, nikt nie pociągnie żołnierzy do odpowiedzialności, żaden sąd nie spróbuje nawet odpowiedzieć na pytanie, czy są winni. Rodziny zastrzelonych nigdy nie dowiedzą się, co się z nimi stało. Absurdalny, potworny świat.

Ale "Fokstrot" to także film o stracie, o sposobach radzenia sobie, albo raczej nieradzenia, ze śmiercią najbliższej osoby. Kiedy Dafna po raz pierwszy zobaczy żołnierzy w drzwiach, nie musi czekać na wiadomość, doskonale wie, co oznacza ich obecność, dlatego zanim cokolwiek usłyszy, mdleje. Kiedy oglądałam te sceny, przypomniała mi się znakomita powieść Dawida Grosmana "Tam, gdzie kończy się kraj", której bohaterka zmaga się z podobną traumą. Gdy tylko jej syn poszedł do wojska, zaczyna stosować specjalne strategie, które mają uchronić ją przed tragiczną wiadomością. Na przykład wychodzi z domu, aby tylko nie usłyszeć dzwonka do drzwi. Oczywiście to zaklinanie rzeczywistości w niczym nie może pomóc. Jej świat i tak  się rozpadnie, podobnie jak świat Michaela i Dafny. Nie przetrwają tej próby, rozstaną się, każde ucieknie w swój ból, nie potrafią sobie pomóc. Tak jak nie pomoże im sprawnie zorganizowana izraelska armia, która ma opracowane specjalne procedury na takie okazje. Bo z cierpieniem każdy musi poradzić sobie sam. Przerażająca jest scena, kiedy po odejściu żołnierzy Michael zostaje sam ze swoja rozpaczą. Aż czuć bezradność i pustkę, jaka została po śmierci syna. Czasem ból i wyrzuty sumienia mogą trwać latami. To też jego przypadek. Ale może jest jakaś nadzieja? Niesie ją ostatnia rozmowa bohaterów, kiedy wreszcie łamią barierę milczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty