W kinach żniwa. Nowość goni nowość, a wiele z nich to must see filmowego maniaka. Nie nadążam. W tym tygodniu byłam w kinie dwa razy, a i tak na razie opuściłam węgierską "Duszę i ciało", może jeszcze się uda. A przyszły weekend to premiera najnowszego Zwiagincewa, o którym już od dawna głośno, no i amerykańskie "Trzy billboardy za Ebbing Missouri", podobno też bardzo dobre. I jak to wszystko ogarnąć? A dzisiaj polecać będę ze wszystkich sił głośne już "Tamte dni, tamte noce" i "Najlepsze polskie 30'", brzmi tajemniczo, ale kto się kinem interesuje, wie, o co chodzi, a tych, którzy nie mają pojęcia, proszę o chwilę cierpliwości.
Od jakiegoś już czasu o "Tamtych dniach, tamtych nocach" mówiło się i pisało dużo i bardzo dobrze, więc wiedziałam, że trzeba trzymać rękę na pulsie, ale kiedy tydzień temu odkryłam, że film powstał według scenariusza niegdyś mojego ulubionego reżysera Jamesa Ivorego, który w czerwcu skończy dziewięćdziesiąt lat, co mnie zaskoczyło i zmartwiło, no bo pewnie już nic nie nakręci, a kanwą dla scenariusza była powieść francuskiego pisarza Andre Acimana (właśnie się ukazała, nie omieszkam przeczytać), którego świetną książkę "Wyjście z Egiptu" czytałam kilka lat temu, wiedziałam, że jestem w domu. No więc poszłam i zachwyciłam się, wzruszyłam i bardzo mocno przeżyłam. Być może kogoś "Tamte dni, tamte noce" znudzą, bo to film do kontemplowania. Taki, gdzie najwięcej dzieje się gdzieś pomiędzy - w gestach, w spojrzeniach, w obrazie. Jest tak zmysłowo piękny, jego akcja rozgrywa się w tak sielskich i pięknych krajobrazach północnych Włoch, gdzieś w Lombardii, w starej włoskiej willi, na obrzeżach pięknego miasteczka, a przez chwilę w zielonych górach, że aż dech zapiera. A ponieważ matka siedemnastoletniego Elio, głównego bohatera, jest tłumaczką literatury niemieckiej, a ojciec profesorem archeologii, a i sam Elio to chłopak niezwykły, komponuje, słucha muzyki, jest wyczulony na sztukę, więc i widz obcuje ze sztuką - słucha literackich cytatów, ogląda reprodukcje antycznych rzeźb, muskularnych, nagich męskich ciał. Film jest pięknie fotografowany, wiele w nim zmysłowych metafor. A to wszystko wbrew pozorom nie ocieka lukrem, nie ma w tym ani deka hollywoodzkiej gładkości, filmowego fałszu. Patrzymy na stary, pełen dzieł sztuki, piękny dom, w którym normalnie się żyje, w pokojach bywa bałagan, a elewacja w niektórych miejscach się łuszczy. Jest niezwyczajnie i zwyczajnie zarazem. Na tym tle toczy się opowieść o dojrzewaniu, o budzeniu się zmysłów, o pierwszych seksualnych doświadczeniach i pierwszej wielkiej miłości, no i o odkrywaniu seksualnej orientacji. Bo przecież niczego nie zdradzę, jeśli napiszę, że jest to gejowska love story. Ale miłość jest miłością, obojętnie, kogo spotyka, czy dwóch mężczyzn, czy dwie kobiety, czy kobietę i mężczyznę, więc, czytelniku tej notki, obojętne jakiej orientacji jesteś, jeśli tylko w tym obrazie szczęśliwej-nieszczęśliwej miłości odnajdziesz swoje doświadczenia, to film trafi cię na pewno w jakiś czuły punkt. Im boleśniejsze były, tym mocniej. Ale chociaż teraz ci smutno, to przecież dlatego, że kiedyś byłeś szczęśliwy. A może jesteś już w innym momencie życia i myślisz o tamtej szczęśliwej-nieszczęśliwej miłości tylko z czułością, bo ból uleczył miłosierny czas? I o tym też opowiada ten film. Przypomina tę stoicką (?) mądrość, o której w czasach, kiedy nie wolno nam cierpieć, kiedy musimy się uśmiechać i udawać, że wszystko jest ok, lubimy zapominać. Ale dość już pisania, bo "Tamte dni, tamte noce" trzeba kontemplować, a nie o nich gadać. Żadne słowa nie oddadzą urody tego filmu, jego mądrości i wzruszenia, jakie niesie.
A teraz już krócej o "Najlepszych polskich 30'-ach". Cóż to takiego? Otóż po raz pierwszy do kin weszły zebrane w jedną całość trzy filmy debiutujących reżyserów, trzydziestki, nazywane tak z tego prozaicznego powodu, że trwają mniej więcej pół godziny każdy. Warto na nie zapolować, bo owszem wchodzą do kin, ale pokazywane są raczej na pojedynczych seansach, a nie w ramach regularnego repertuaru. Bardzo chciałam je zobaczyć ze względu na "Najpiękniejsze fajerwerki ever" Aleksandry Terpińskiej, o których już dawniej słyszałam. Film nagradzany, żyjący festiwalowym życiem. I rzeczywiście robi wrażenie ta chłodna, nieco odrealniona opowieść o młodych ludziach, których nagle zaskakuje raczej nie wojna, bardziej chyba jakiś krajowy kryzys, rewolta. A oni nie potrafią w nią uwierzyć, przejąć się, porzucić swojego zwykłego życia i przyjmują wszystko z niedowierzaniem. Ignorują to, co się dzieje, i uciekają w swój świat. Ale prawdziwym zaskoczeniem, pewnie dlatego, że nic o nich nie wiedziałam, były dwa inne filmy. "60 kilo niczego" Piotra Domalewskiego, który w międzyczasie zdążył już nakręcić pełnometrażową fabułę, czyli znakomitą "Cichą noc". Przejmujący film o tym, jak traktowani są ukraińscy robotnicy w Polsce. Z ostro zarysowanym dylematem moralnym, trochę w stylu dawnych obrazów Zanussiego. Drugi to świetny, wzruszający, bezpretensjonalny dokument Marka Skrzecza o chłopaku z małego miasteczka, który marzy o tym, aby trenować wrestling. Te filmy może właśnie ze względu na lapidarność wymuszoną ograniczonym czasem walą jak obuchem w głowę. Są takim destylatem - krótko, zwięźle, dosadnie. Stawiają problem, moralny dylemat, szkicują go i zmuszają do myślenia. Pozostawiają z rozdziawioną gębą. Pewnie gdyby nie sława "Najpiękniejszych fajerwerków ever", nie wybrałabym się na nie i wiele bym straciła. Warto wspomnieć, że w w obu fabułach grają znakomici aktorzy - Justyna Wasilewska, mniej znany Piotr Polak, świetny Grzegorz Damięcki, a w rolach odrażających typów Andrzej Grabowski i Tomasz Schuchardt. Żałuję tylko, że ze względu na późną porę nie mogłam zostać na spotkaniu z Aleksandrą Terpińską, jakie odbywało się po seansie. Szukajcie "Najlepszych polskich 30'-ek'". Warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz