Końcówka roku pożegnała mnie świetnymi filmami. W 2017 bywało różnie, zdarzały się okresy, że w kinie nie byłam kilka tygodni, co w moim przypadku jest sytuacją wyjątkową, a teraz taki miły akcent. Przed tygodniem "The Florida Project", tym razem "Dzikie róże" Anny Jadowskiej, o których od Nowych Horyzontów było już głośno. W Gdyni film trafił do sekcji Inne Spojrzenie zamiast do konkursu głównego, co raczej uznano za nieporozumienie. Odebrało to też Marcie Nieradkiewicz szansę na nagrodę aktorską, a gra w "Dzikich różach" rewelacyjnie. Nie tylko tu zresztą. To świetna aktorka. A sam film jest bardzo poruszający. Takie lubię najbardziej. Stawia dużo pytań, nie daje jednoznacznych odpowiedzi, zostawia pole do interpretacji. Długo o nim myślałam. To kameralna, rozpisana na kilku aktorów historia trzydziestoletniej Ewy mieszkającej na wsi gdzieś daleko od szosy - jeśli ktoś nie ma samochodu, skazany jest na łaskę sąsiadów lub kilkukilometrowy marsz i łapanie okazji. Ewa ma zrzędząca matkę, dwoje dzieci, męża pracującego za granicą i niewykończony dom, w którym da się już mieszkać, ale to wieczna prowizorka. Monotonna, męcząca codzienność i ogromna samotność. Więcej nie mam prawa zdradzić. Nie jest to oczywiście kino akcji, chociaż emocji nie brakuje. Ta rozgrywana w powolnym tempie, ale bez przesady, historia niesie ze sobą kilka suspensów. Ostatni, który jeszcze inaczej oświetla opowieść, na końcu. Trafił mnie niczym grom z jasnego nieba. Najważniejsze jest w tym filmie to, co rozgrywa się pomiędzy bohaterami. Ewą, jej mężem, matką i małą Marysią. Kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy, kto w kinie nie był, niech koniecznie "Dzikie róże" obejrzy".
"Dzikie róże" świetnie rymują się z "Cichą nocą" Piotra Domalewskiego. Podobnie jak tamten film są opowieścią o polskiej prowincji i odwiecznym polskim problemie - rozłące spowodowanej emigracją zarobkową. Andrzej, mąż Ewy, pracuje za granicą, podobno w Norwegii, tak głoszą filmowe materiały, ale z ekranu chyba ta informacja nie pada. Zarabia na lepsze życie dla całej rodziny, dla dzieci, jak mówi. Ale jakim kosztem? Takim jak zawsze. Nieobecny, wpada do domu na tydzień, jest gościem. Codzienne problemy, wychowywanie dzieci, być może kończenie domu, spadają na Ewę. Jak to wygląda? Wystarczy popatrzeć, ile zachodu, mitręgi i jakiej logistyki wymaga wyprawa po płatki jadalnej róży, które Ewa, tak jak inni mieszkańcy wioski, zbiera i sprzedaje. A zakupy? Gdzie jest sklep? Jak poradzić sobie bez samochodu? A lekarz? Wizyta w szpitalu to wyprawa jak na drugi kontynent. Co robić, takie życie. Andrzej pewnie nie ma pracy w najbliższej okolicy, a przynajmniej tak dobrze płatnej. Gdyby nie wyjechał, może jakoś wiązaliby koniec z końcem, ale musieliby mieszkać z matką, nie budowaliby domu. Chcą samodzielności, lepszego życia, ale to pułapka. Matka Ewy pewnie powiedziałaby, że taki los kobiety, że trudno - coś za coś, że tak zawsze było. Ewa niby się godzi, ale nie wytrzymuje. Samotność popchnęła ją w ramiona dużo młodszego od niej Marcela, jeszcze ucznia. I tu widz natrafia na pierwszy dyskomfort - o ile łatwiej, a może po prostu łatwo, byłoby nam zaakceptować romans z dorosłym facetem, o tyle taki układ budzi opór. No bo jak to, nie dość, że młodszy, to jeszcze uczeń. Jakbyśmy takiej sytuacji nie oceniali, takie historie się zdarzają, znałam parę, która spotkała się w dość podobnych okolicznościach, o ile wiem, są razem do dzisiaj. Trzeba wiele silnej woli i samozaparcia, aby oprzeć się uczuciowemu szaleństwu, co nie znaczy, że czasem nie powinno się próbować. Oczywiście odwrotna relacja, on starszy, ona uczennica, jest jakoś akceptowalna, bywa wdzięcznym tematem literackim i filmowym. Jakie szanse ma taki związek jak Ewy i Marcela, jaką przyszłość? Raczej żadnej, ale nad tym nikt się nie zastanawia, przynajmniej na początku. Zresztą, czy Ewa chciałaby odejść od męża? Są przecież dzieci, jest dom, jest wspólna przeszłość, pewnie miłość. Może nadal go kocha. Wszyscy cierpią. Ewa, rozdarta między Marcelem a mężem, Andrzej (świetny Michał Żurawski), który powoli zaczyna się orientować, że coś jest na rzeczy, a przecież żonę kocha, i Marcel. Czy jego cierpienie jest mniej warte? Bo młody, więc zapomni, bo może myli pożądanie z miłością?
Ale to, co się dzieje, odbija się przecież także na dzieciach. szczególnie na Marysi, która przygotowuje się do pierwszej komunii. Z jednej strony martwi się o zdrowie mamy, nie wie, dlaczego była w szpitalu. Z drugiej buntuje się, mówi, że chciałaby, aby w tym szpitalu umarła. Miota się, stara się ściągnąć na siebie uwagę i uczucia. Buntuje się też przeciwko komunii, do której ma przystąpić. Jaki wpływ na to ma sytuacja w domu? Nie wiemy. Zadaje podstawowe pytanie - co to właściwie jest komunia? Niewielu z praktykujących katolików zastanawia się, jaki sens ma przyjmowanie tego sakramentu przez dzieci, które go nie rozumieją. Powtarzają wyuczone formułki, ważne są prezenty i strój. Marysia zachwyca się suknią, nie chce wianka, bo jest nie taki, jak mają koleżanki, i oczekuje, że dostanie komputer. Komunia, która podobnie jak Wigilia w "Cichej nocy", ma być rodzinnym świętem, staje się grą pozorów. Wszyscy próbują udawać, że nic się nie stało. Coś jednak się dzieje. Ale na wspólnym zdjęciu wszystko wyjdzie doskonale. Prawie, bo przecież Ewa właściwie się nie uśmiecha, podobnie jej matka.
I kolejne pytanie - ile wiedzieli sąsiedzi? O romansie na pewno. Ale czy o ciąży? Może się tylko domyślali? Szeptali pomiędzy sobą, ale pewności nie mieli? To całkiem prawdopodobne. Jeśli Ewa miała szczęście i brzuch był niewielki, to być może jakoś dało się go zamaskować. Takie przypadki przecież się zdarzają. A mąż? Czego się dowiedział po przyjeździe, czego zaczyna się domyślać? W takiej małej społeczności z jednej strony nic się nie ukryje, z drugiej o problemach się milczy, najwyżej ktoś coś komuś powie w tajemnicy, ten następnemu, tamten kolejnemu i tak dowiedzą się niemal wszyscy, ale głośno mówić się nie będzie. W końcu Ewa zmienia decyzję - postanawia wziąć dziecko, które chciała oddać do adopcji. Pod wpływem czego? Emocji związanych z poszukiwaniem zaginionego synka? A może to był impuls - zdecydowała się dopiero w samochodzie, kiedy doszło do drobnego wypadku? Kiedy w tych końcowych scenach patrzyłam na Ewę wychodzącą z domu, pomyślałam, że ucieka. Że ma dość. Ale równie dobrze mogła jechać coś gdzieś załatwić, a może jednak od razu wybierała się do szpitala, aby powiedzieć to, co w ostatniej scenie mówi. Co ją czeka? Jak zareaguje mąż? Próba wmówienia mu, że to jego dziecko, jest chyba z góry skazana na niepowodzenie. Nawet gdyby uwierzył, to jego gniew z powodu tego, że ciążę przed nim ukryła, a dziecko oddała do adopcji, byłby niewyobrażalny. A może już mu powiedziała i wspólnie podjęli taką decyzję? To najmniej prawdopodobne. A reakcja sąsiadów? A Marcel? Wiele pytań i wiele problemów.
Jedną z zalet "Dzikich róż" jest kompozycja. Wiemy, że coś się stało, ale nie wiemy co. Stopniowo zaczynamy się domyślać, że chodzi o ciążę. Byłam przekonana, że Ewa poroniła, bo raczej nie usunęła. W polskich warunkach w szpitalu niemal niemożliwe. Ostatnia scena spada jak grom z jasnego nieba, ale wtedy wszystko zaczyna się układać. Rozumiemy, dlaczego Ewa jest taka słaba (Czy z tego powodu zemdlała w kościele, czy tylko udawała, żeby uniknąć dwuznacznej sytuacji, kiedy nie przyjmie komunii?), dlaczego ściera z materaca plamę krwi, rozumiemy wreszcie słowa matki - nic złego nie zrobiłaś, przecież mogłaś usunąć. Cytat z zawodnej pamięci. Jeszcze lepiej uświadomiłam sobie, z czym zmagała się Ewa. Po porodzie sama wraca do domu, musi podjąć normalne obowiązki, udawać, że nic się nie stało, nie ma prawa poleżeć, odpocząć. I jeszcze przyjazd męża.
Świetny film, świetnie zagrany, niejednoznaczny, prowokujący do stawiania pytań, bo tak dużo dzieje się pomiędzy słowami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz