Od kiedy tylko pojawiły się wieści, że Anna Bikont pracuje dla Czarnego nad książką o Irenie Sendlerowej, wiedziałam, że będę chciała ją przeczytać. Biografia miała się ukazać znacznie wcześniej, datę wydania przesuwano, w końcu "Sendlerowa. W ukryciu" (Czarne 2017) wyszła jesienią. Nie dziwi mnie, że książka powstawała tak długo - jestem pełna podziwu dla ogromu drobiazgowej pracy, jaki wykonała autorka. Przekopanie się przez tysiące dokumentów i wiele książek to robota iście benedyktyńska. Świadectwem tego są obszerne przypisy i pokaźna bibliografia. Myślę sobie, że mnie niestety nie starczyłoby cierpliwości, także talentu i determinacji, co stwierdzam z żalem. Dlatego nie ja piszę takie książki, tylko dzielę się refleksjami o nich. Cóż, pozostaje odrobina zazdrości i podziw dla tych, którzy to robią, no i oczywiście czytanie efektów ich mrówczej pracy.
Kiedy słuchałam o planach wydawniczych, a nawet kiedy książka się ukazała, nie miałam pojęcia, że narobi tyle szumu. Dlaczego? Bo sama byłam ignorantką, bo sama uległam mitowi Ireny Sendlerowej, która uratowała dwa i pół tysiąca żydowskich dzieci, osobiście wyprowadzała je z warszawskiego getta przez gmachy sądów na Lesznie, ich nazwiska zapisała na bibułkach i ukryła w słoiku zakopanym pod jabłonką, po wojnie żyła w zapomnieniu, niedoceniana, a w czasach stalinowskich prześladowana. Polska i świat o niej zapomnieli i byłoby tak po wiek wieków, gdyby nie kilka amerykańskich uczennic, które natknęły się na jej historię i w ramach szkolnego projektu przygotowały sztukę teatralną o Irenie Sendlerowej, i szczęśliwym zbiegiem okoliczności przypomniały ją światu. Prawda, że piękne i wzruszające? Łzy same cisną się do oczu. Tymczasem, jak się okazuje, gdzieś dzwonią, ale nie w tym kościele, nie rozdają rowerów, tylko kradną. Anna Bikont pokazuje, jak było naprawdę i naraża się na krytykę, bo nic tak dobrze nie robi na dobre samopoczucie jak piękny mit. Niektórzy twierdzą, że nie należało go burzyć. Jak mówiła sama Sendlerowa, kiedy dzięki amerykańskim uczennicom pod koniec życia eksplodowała jej sława, stała się doskonałym antidotum na "Sąsiadów" Grossa. Przyznam, że nie rozumiem zarzutów kierowanych pod adresem książki Anny Bikont, nie zgadzam się z nimi. Bo po pierwsze nie ma co dyskutować z faktami, a po drugie te fakty niczego Irenie Sendlerowej nie ujmują, przeciwnie dopiero teraz jest postacią z krwi i kości, a przez swoją wielkość i słabość, przez swoje wybory życiowe, przez swoje skomplikowane życie osobiste fascynującą.
Co w takim razie jest prawdą, a co miejską legendą stworzoną częściowo przez samą Sendlerową? Tak, ratowała żydowskie dzieci i nie tylko dzieci, robiła to, pracując w Wydziale Opieki, najpierw trochę na własną rękę, potem działając w Żegocie. Ale nie wyprowadzała ich osobiście, nie było ich aż dwa i pół tysiąca, nie ma też żadnej listy zakopanej w słoiku pod jabłonką. Irena Sendlerowa zajmowała się logistyką całego przedsięwzięcia. Szukała miejsc, gdzie dzieci można było ukryć, przekazywała na ten cel pieniądze, nieraz zawoziła je osobiście pod wyszukany adres. Takich kobiet jak ona, pracujących w tym samym Wydziale Opieki i współpracujących z Żegotą, kiedy powstała, było kilkanaście. Współdziałały ze sobą, przyjaźniły się, tworzyły całą siatkę pomocy. Jeśli chodzi o te mityczne dwa i pół tysiąca, to Anna Bikont udowadnia, że to po prostu niemożliwe. Wystarczy uświadomić sobie, że z miliona żydowskich dzieci wojnę przeżyło pięć tysięcy. To dane szacunkowe, ile było ich dokładnie, nie wiadomo. Autorka próbuje dociec, kiedy i w jakich okolicznościach pojawiła się ta powielana potem liczba, w którą bezmyślnie wierzyliśmy. Czy to Irenie Sendlerowej coś ujmuje? Uratowanie jednego Żyda, jednej żydowskiej rodziny, to bohaterstwo, dzięki jej systemowej działalności i innych dzielnych kobiet ocalało ich kilkadziesiąt. To mało, żeby uznać kogoś za bohatera? A że nie wyprowadzała ich osobiście? Te sądy na Lesznie i inne sposoby tak działają na wyobraźnię! Tymczasem wyprowadzić, nie było taką sztuką, za to ocalić po aryjskiej stronie było rzeczywiście i sztuką, i bohaterstwem. I o tym też bardzo szeroko pisze Anna Bikont w swojej książce.
Co jeszcze jest mitem w opowieści o Irenie Sendlerowej? Jej historia powojenna. To, że nie była doceniana, zanim nie odkryły jej historii amerykańskie uczennice. Anna Bikont bardzo skrupulatnie przytacza dowody na to, że mówiono o niej, pisano, odznaczano. Faktem jest natomiast, że rzeczywiście dzięki amerykańskim uczennicom wybuchła na jej punkcie histeria. To wtedy powstał i utrwalił się jej mit, którego częścią było komunistyczne prześladowanie, co akurat nie jest prawdą. Drzwi do jej mieszkania, a potem do jej pokoju w domu opieki nie zamykały się, tylu przychodziło gości. Pisano o niej, przeprowadzano wywiady, kręcono filmy, odznaczano. Ba, została nawet zgłoszona do pokojowego Nobla, czym wyrządzono jej niezwykłą krzywdę. Dlaczego? Po szczegóły odsyłam do książki. Irena Sendlerowa w tamtych czasach sama przyczyniła się do powstania swojej legendy. Skrupulatnie czuwała nad piarem na swój temat, czego przykładem jest pełna nieścisłości i przekłamań poprzednia jej biografia pióra Anny Mieszkowskiej. Dlaczego to robiła? Nad tym też zastanawia się Anna Bikont i próbuje zrozumieć.
Tymczasem prawdziwa Irena Sendlerowa jest postacią fascynującą nie tylko ze względu na to, czego dokonała w czasie okupacji, ale także dlatego, że była kobietą skomplikowaną, pełną sprzeczności, dokonywała wyborów, które budzą sprzeciw. Żeby ją zrozumieć, trzeba sięgnąć do jej młodości. Otóż jej działalność wojenna i powojenny akces do nowych władz (z partii, czytaj z PZPR-u, nie wystąpiła nigdy, czego dowodzi Bikont), to efekt lewicowych poglądów. Tak, Sendlerowa już przed wojną była człowiekiem lewicy, dlatego zajmowała się opieką społeczną, dlatego w czasie wojny pomagała Żydom, dlatego po wojnie w komunistycznym państwie dalej robiła to, na czym znała się najlepiej i co było jej bliskie. Dopiero po latach w liście do jednej z żydowskich przyjaciółek pisze krytycznie o swoich powojennych wyborach. Trzeba też przyznać, że w czasie antysemickiej kampanii 68 roku zachowywała się bardzo przyzwoicie, co oczywiste w kontekście jej biografii. Równie skomplikowane, a przez to niepasujące do mitu, było jej nieudane życie osobiste. Bikont w swojej książce odkłamuje mity, odkrywa prawdziwą Sendlerową i stara się ją zrozumieć. Naprawdę niczego jej to nie odbiera.
Ale ta książka jest czymś znacznie więcej niż biografią tej konkretnej osoby. To także opowieść o polskim antysemityzmie, o tym, jak właśnie z tego powodu trudno było pomagać Żydom. Wrogiem Żydów i tych, którzy starali się ich ratować, byli niestety sami Polacy. Nie tylko szmalcownicy, ale ta milcząca większość, która szeptała między sobą, wskazywała, roznosiła plotki. To przez takich ludzi zlatywali się później szmalcownicy. To Polak był wrogiem i Polaka, i Żyda. A wystarczyłoby, żeby nie szeptali, żeby nie przeszkadzali. Opowiadając konkretne historie uratowanych przez Sendlerową dzieci, Bikont pokazuje, jak trudne było samo pomaganie i jak potworny był los ratowanych. Jak żyły w ciągłym lęku przenoszone z miejsca na miejsce, osamotnione, oddzielone od rodziców, wśród niekoniecznie życzliwych ludzi. Jak musiały udawać, że są kimś innym, często wielokrotnie zmieniając tożsamość, jak musiały wysłuchiwać antysemickich uwag, zapomnieć, kim są. Już sama decyzja o przekazaniu dziecka na aryjską stronę była nieprawdopodobną tragedią. No i tragedie powojenne. Co robić? Oddawać dzieci ich ocalałym krewnym, czy zostawić w rodzinie, która pokochała, albo u sióstr w klasztorze? Dziś te decyzje mogą wydawać się proste, ale trzeba pamiętać o niepewnych czasach, w jakich je podejmowano, i pozostałych okolicznościach.
Jest wreszcie książka Anny Bikont opowieścią o dzielnych ludziach, głównie kobietach, z Wydziału Opieki i z Żegoty, co często szło ze sobą w parze, które ratowały Żydów. I o innych, bywa, że bezimiennych, którzy im pomagali. Lektura obowiązkowa!!!!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz