Kolejny filmowy weekend, znowu dwie wizyty w kinie, a miałam ochotę na trzy, ale czas, czas. Najpierw pobiegłam na "Demona", ostatni, niestety w dosłownym sensie tego słowa, film Marcina Wrony, a potem na "Obce niebo" Dariusza Gajewskiego. Właściwie miałam w jednej notce napisać o obu premierach, ale część o "Demonie" tak się rozrosła, że powstała osobna całość, która światło dzienne ujrzy w środę, a dziś znacznie krócej o "Obcym niebie".
Cóż, to film dobry, temat ważny, ale jeśli ktoś spokojnie poczeka i obejrzy go w dystrybucji telewizyjnej czy na DVD, nic nie straci. Film dla masowej widowni, ale trzymający poziom. Dostajemy to, czego oczekujemy, ani odrobinę więcej, ani mniej. Trochę psychologii, trochę napięcia, trochę sensacji. Wszystko odmierzone w odpowiednich proporcjach. Plus refleksje o nieporozumieniach, jakie wynikają z kulturowych odmienności. Nic nie zaskoczy, wszystko jest jak w opisie dystrybutora. Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, o których swego czasu było dość głośno. Polskiemu małżeństwu mieszkającemu w Szwecji tamtejsza opieka społeczna odbiera dziecko. A teraz chciałabym podzielić się trzema refleksjami.
Pierwsza. To, co uderza najbardziej, to bezsilność w zetknięciu z do granic bezduszną biurokracją. Wszystko dzieje się zgodnie z procedurami, wszystko kulturalnie, wszystko dla dobra dziecka. Rodzice biją głową w mur, z góry skazani są na porażkę, z czego nie od razu zdają sobie sprawę. Świat jak z Kafki.
Refleksja druga. Kto jeszcze nie był, a wybiera się, niech koniecznie zwróci uwagę na sceny spotkań rodziców i córki u rodziny zastępczej, w której dziewczynkę umieszczono. Niewyobrażalne! Przerażające! Zdumiewające! Bezduszność urzędniczych procedur doprowadzona do absurdu. Niestety tak wygląda rzeczywistość, dlatego zamiast o absurdzie lepiej mówić o horrorze.
I wreszcie refleksja trzecia. Dostrzegam podobieństwo "Obcego nieba" do znakomitego szwedzkiego "Polowania" (nie wiem, czy to zbieg okoliczności, czy inspiracja). Tu podobnie jak w tamtym filmie wszystko dzieje się przez przypadek. Tragedię wyzwala dziecko, które zawiedzione postępowaniem dorosłych, chce ich ukarać, zwrócić na siebie uwagę i nieświadome konsekwencji swoich czynów doprowadza do dramatu. Może Ula rzeczywiście początkowo wierzy, że to, co robi, pomoże jej i rodzicom. Niestety sama też staje się ofiarą.
Warto wspomnieć o bardzo dobrym aktorstwie. Nie tylko Agnieszka Grochowska (nie mnie oceniać, czy słusznie nagrodzona, choćby dlatego, że nie widziałam wszystkiego, co w Gdyni pokazywano), ale również Bartłomiej Topa, bergamanowska aktorka Eva Froling, Barbara Kubiak grająca Ulę. Moją uwagę zwrócił też Jan Englert w epizodycznej roli zmęczonego życiem, rozczarowanego, wziętego adwokata. Inna zaleta filmu to skandynawski chłód bijący z ekranu zamiast czułostkowości i wyciskania łez. No i zdjęcia.
PS. A zupełnie na marginesie refleksja czwarta. Nie rozumiem, dlaczego opieka społeczna, która tak skutecznie potrafi zająć się losem krzywdzonego dziecka, nie robi nic dla Johna (i jego otoczenia), tytułowego intruza z filmu Magnusa von Horna. Ale to pytanie pozafilmowe. Chociaż moja wątpliwość wyrażona w notce o "Intruzie" pozostaje - nie wiem, czy tak to wygląda, czy to celowy zamysł reżysera, aby film uczynić bardziej uniwersalnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz