Mam w domu ładnie oprawiony zeszyt, w którym notuję sobie to, co nie powinno wylecieć z pamięci. Od bzdur takich jak godzina odjazdu autobusu do notatek z lektur. Ale są w tym pięknym zeszycie (naprawdę ma bardzo ładną oprawę z jakiejś materii) specjalne kartki, na których zapisuję książki, które będę chciała kupić i przeczytać. Tytułów przybywa szybciej niż ubywa, dlatego niektóre pewnie nigdy nie znajdą się na moim regale. Czas płynie, pojawiają się nowe, a mnie przechodzi ochota na to, co zainteresowało mnie kiedyś. Można powiedzieć, że czas weryfikuje moje plany lekturowe. Ale przecież nie jest tak, że wszystko, co znalazło się na tych stronach dawniej, odchodzi w niepamięć. Od czasu do czasu sięgam po coś z początków tej listy. Tak było i tym razem. Powieść węgierskiego pisarza Gyorgy Spiro "Mesjasze" (W.A.B. 2009; przełożyła Elżbieta Cygielska) znalazła się na niej, kiedy tylko stała się głośna. Miała znakomite recenzje, dostała Angelusa za rok 2009 (przypominam niestrudzenie: nagroda dla pisarzy z Europy Środkowo-Wschodniej), nic dziwnego, że zawsze miałam ją w swoich czytelniczych planach. Może jeszcze długo bym tylko miała, gdybym nie przeczytała, że w marcu wyjdzie kolejna powieść węgierskiego pisarza, też podobno znakomita. Wspominał o tym w artykule Krzysztof Varga, znawca Węgier i wszystkiego, co stamtąd, kiedy całkiem niedawno narzekał, że Sandor Marai, skądinąd wybitny pisarz, wyparł w Polsce innych równie ważnych węgierskich autorów. Jak to często bywa w moim przypadku, zadziałał impuls, powieść kupiłam i nie odkładając na półkę, niezwłocznie zabrałam się do lektury i ... Najczęściej kiedy tak piszę, w tym miejscu następują zachwyty, ale nie tym razem. Nie żałuję, że po powieść sięgnęłam, ale olśnienia nie przeżyłam. Może miałam zbyt wielkie oczekiwania, a może jednak to sprawa tekstu. To, że powieść jest opasła (osiemset stron drobnym drukiem), nie ma dla mnie znaczenia, to, że jest bez dialogów, również. Z jakiegoś jednak powodu książka nie jest łatwa w czytaniu. I to także nie powinno być przeszkodą, bo jestem wyznawczynią poglądu, że lektura ma prawo być i trudna, i dotkliwa, i stawiać czytelnikowi wymagania. Ta bywa jednak zwyczajnie żmudna, a miejscami nawet nudna. Chyba towarzyszyło mi poczucie, że ten sam temat mógłby się stać zaczynem rzeczywiście fascynującej epickiej powieści. A może należy do tej lektury podejść inaczej? Może należy sobie zadać pytanie, czy "Mesjasze" są rzeczywiście powieścią? W dużej mierze tak, ale nie tylko. Bardzo często Spiro rozbija powieściowe ramy, narratora zastępuje sam autor, pisze o swoich badaniach związanych z tematem, wybiega w przyszłość, nie ukrywając, że ją zna (znamy ją wszyscy), rozbija linearny tok narracji i robi to nie jak pisarz, bardziej jak historyk? dokumentalista?, od czasu do czasu cytuje dokumenty z epoki, zastanawia się, jak było naprawdę, a niekiedy, jeśli źródła zawodzą, puszcza wodze pisarskiej wyobraźni, o czym lojalnie czytelnika uprzedza. Może gdybym od razu to wszystko wiedziała i podeszła do tej książki jak do próby odtworzenia tamtych wydarzeń, potraktowała ją jak coś w rodzaju zbiorowego, dokumentalno-historycznego portretu pewnego środowiska, jak książkę bardziej historyczną niż beletrystyczną (nie, tak jednak się nie da), może wtedy bym się nie rozczarowała? Może należało wspomnieć "Żmut" Rymkiewicza, bo, o ile pamiętam, technika pisarska nieco podobna. Biorąc jednak kiedyś do ręki wspomniany "Żmut", wiedziałam, że nie sięgam po powieść. Wiedziałam, że Rymkiewicz na podstawie lektury listów, dokumentów i różnych źródeł odtworzył młodość Mickiewicza i postawił śmiałą tezę, że autor "Pana Tadeusza" z wydatną pomocą przyjaciół pracowicie stworzył swoją legendę nieszczęśliwie zakochanego poety porzuconego przez ukochaną Marylę, a według autora fakty były o wiele bardziej prozaiczne (jakie, nie zdradzę, kto ciekaw, niech sięgnie po książkę Rymkiewicza, która kiedyś bardzo mi się podobała). Ale dość o "Żmucie", czas wrócić do "Mesjaszy".
Książkę Rymkiewicza, która przed wielu laty była szeroko komentowana, przywołałam nieprzypadkowo. Otóż powieść węgierskiego pisarza opowiada o środowisku wielkiej emigracji, głównie paryskiej. Bohaterami są postacie autentyczne. Któż nie pojawia się na jej kartach: Mickiewicz, Zan, Goszczyński, Januszkiewicz, Towiański, Celina, Ksawera Deybel, także Słowacki a nawet Norwid. Jest też cała masa postaci mniej znanych na przykład Nabielak, którego ulica znajduje się niedaleko miejsca, gdzie mieszkam. Dotąd nie miałam pojęcia, kim był, a tu proszę, dzięki tej powieści Nabielak staje się nie tylko patronem ulicy, ale żywym człowiekiem. Takich postaci przez karty książki przewija się mnóstwo, a autor opowiada ich ciekawe historie w formie zwięzłych życiorysów, rozbijając tym powieściową narrację, o czym już wspominałam. Spiro zastanawia się w swojej powieści, jak to było możliwe, że nagle wśród emigrantów znalazła się spora grupa, około sześćdziesięciu osób, która uwierzyła, że na ziemi pojawił się Chrystus w osobie Andrzeja Towiańskiego. Powstała sekta gotowa nawracać nie tylko Polaków, Francuzów, Żydów, ale nawet samego papieża, a potem cara! Autor pokazuje ich początkowy entuzjazm niesiony wiarą, że Polska odzyska niepodległość, co przepowiadał Mistrz (Towiański), i zniechęcenie spowodowane stopniową utratą złudzeń. Mijają lata, nie udało się nawrócić papieża, tym bardziej cara, przez Europę przetoczyła się Wiosna Ludów, przez Francję kolejna rewolucja, a Polacy nie odzyskali niepodległości. Emigranci pędzą swój, najczęściej nędzny, żywot na coraz mniej łaskawym francuskim chlebie, grzęzną w swarach, kłótniach i intrygach. Wielką wartością powieści Spiro jest odtworzenie tamtego czasu. Pokazuje beznadzieję życia na emigracji. Zaczyna od ich triumfalnego przemarszu przez Europę, aby potem pokazać, jak rozwiewają się złudzenia i nadzieje. Emigranci są balastem dla Francuzów, trzeba ich przyjąć, jakoś pomóc, ale co dalej, nie wiadomo. Dlatego większość bieduje, żyje z marnego żołdu, nie dojadając, gnieżdżąc się na nieopalanych mansardach paryskich kamienic, wielu nigdy nie nauczyło się porządnie francuskiego. Intrygują, kłócą się, zwalczają. Są jak współcześni imigranci z krajów ogarniętych wojnami albo toczonych przez biedę. Bardzo smutny to obraz. Kolejna wartość "Mesjaszy" to opowieść o tym okresie życia Mickiewicza, który w powszechnej świadomości znany jest najsłabiej, pewnie dlatego, że od czasu "Pana Tadeusza" poeta nie napisał już nic, co zapisałoby się w powszechnej świadomości. Spiro opowiada o charyzmie, jaką się cieszył, ale i o niechęci, jaką budził. O jego wykładach w College de France, o wydawanej przez krótki czas gazecie "Trybuna Ludów", o stworzeniu Legionu w czasie Wiosny Ludów, a potem próbie powtórzenia tego w Imperium Osmańskim w czasie konfliktu rosyjsko-tureckiego. Niemało miejsca zajmuje też historia osobista poety. Ale przede wszystkim jest to opowieść o roli, jaką odegrał w sekcie Towiańskiego. Wszystko to zresztą ze sobą ściśle się łączy. Hasła, które kołaczą się w głowie od czasów edukacji szkolnej ("Trybuna Ludów", Legion, towiańszczyzna, mesjanizm, śmierć w Konstantynopolu), otrzymują tutaj konkretny wymiar, stają się żywe. Autor powieści odzyskuje dla czytelnika ten okres z życia poety, nasycając go barwami.
Wbrew temu, co można by sądzić, głównym bohaterem powieści nie jest Mickiewicz, lecz niejaki Gerszon Ram (postać autentyczna), który przybywa do Paryża z Wilna wezwany przez Towiańskiego (jest jednym z pierwszych jego uczniów i fanatycznym wyznawcą). Mistrz przeznaczył mu zadanie specjalne: ma nawrócić Żydów, bo sam nim jest. Ale zanim uda się do Jerozolimy i podejmie straceńczą misję, pędzi beznadziejny żywot w Paryżu, doświadczając na własnej skórze emigranckich waśni. Potem to jemu właśnie Mistrz wyznacza misję specjalną: ma dostać się przed oblicze papieża, aby w jego imieniu nawrócić go. Dość dokładnie przedstawione starania budzą litość przemieszaną ze śmiechem. Podobnie zresztą jak inne działania towiańczyków. Ram to postać trochę tragiczna (Żyd, a więc traktowany często nieufnie i niechętnie, ale zazdrośnie, bo bardzo blisko Mistrza; młodszy od pozostałych, więc nie walczył w Powstaniu, co jest powodem kompleksów; gotów znosić poniewierkę i wykonać każde zadanie postawione mu przez Towiańskiego), trochę śmieszna, ale jednocześnie jest w nim siła, moc, hart ducha. Kiedy otrząśnie się z fascynacji Towiańskim i jego naukami (wielu nie zrobiło tego nigdy), powoli dzięki pracy i sprytowi stanie na nogi.
Czas zmierzać do końca, czas na ostatnie refleksje. Spiro traktuje towiańczyków bez zbytniego nabożeństwa. Pokazuje przyczyny zjawiska, tragedię tych ludzi, ale i ich małość, śmieszność wynikającą z naiwności. Rozbijanie ram powieści pozwala mu spojrzeć na ich losy z szerszej, historiozoficznej perspektywy. Uświadamia, jaką igraszką byli w rękach polityków, także kościelnych. Ujawnia polityczne interesy i intrygi, jakie rozgrywały się za ich plecami. Byli pionkami poruszanymi przez wielkich tego świata, igraszką w dziejach, a żywili przekonanie, że coś znaczą i wiele mogą. Kiedy Ram sądzi, że udało mu się dostać wreszcie przed oblicze papieża dzięki swojej determinacji i modlitwie, Spiro rozwiewa te złudzenia, pokazując, jaka gra watykańskich interesów do tego doprowadziła. Kiedy Ram jest przekonany, że wywarł wielkie wrażenie na papieżu, czytelnik natychmiast dowiaduje się, że został potraktowany jak nieszkodliwy wariat, którego trzeba było wysłuchać i jakoś się pozbyć. Smutek i tragizm są tu jednak zastąpione tragiczną ironią, na którą w odautorskich komentarzach pozwala sobie od czasu do czasu Spiro. Jest w tej powieści wiele momentów autentycznie śmiesznych. Na przykład opowieść o tym, jak bracia towiańczycy mają obowiązek spowiadać jeden drugiego raz w tygodniu, w dodatku w obecności pozostałych. Biedacy, głowią się, jakie grzechy wymyslić, aby zadowolić surowego spowiednika, bo tylko wtedy możliwe było rozgrzeszenie. Albo podróż wygnanego Towiańskiego przez Rzym, na osiołku.
Czytać czy nie czytać "Mesjaszy"? Każdy czytelnik musi rozstrzygnąć to sam. Ja mimo trudu i zmęczenia lekturą nie żałuję. W końcu najczęściej jednak, kiedy brałam do ręki książkę, bywało, że nie mogłam się od niej oderwać. Myślę, że dam szansę węgierskiemu autorowi i sięgnę po "Iksów", tym bardziej, że temat lżejszy. Jest to opowieść o Wojciechu Bogusławskim, który w 1815 roku przybywa do Warszawy i chce objąć stanowisko dyrektora teatru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz