Ishbel Szatrawska "Wyrok"

Nie upłynęło tak wiele czasu od ukazania się debiutanckiej powieści

"Toń" Ishbel Szatrawskiej, która wcześniej dała się poznać jako dramatopisarka, a właśnie wyszła jej druga książka, "Wyrok" (Cyranka 2025). Rzadko się zdarza, abym tak szybko po premierze, nie oglądając się na cenę, sięgała po tytuł, który chcę przeczytać. Oczywiście "Wyrok" miałam w planach, bo "Toń" zrobiła na mnie duże wrażenie, ale nie myślałam, że zrobię to już. A stało się tak, ponieważ wybierałam się na spotkanie z autorką. Pomyślałam więc, że skoro książka jest krótka, niecałe dwieście stron, może warto ją poznać wcześniej.

Muszę z żalem wyznać, że tym razem mam mieszane uczucia. O tym jednak za chwilę, a na początek, jak zwykle, parę słów wprowadzenia. Akcja powieści rozgrywa się w ciągu kilku zimowych dni pod koniec wojny gdzieś w górach. Dwaj mężczyźni, Czesław Gajda i Franciszek Strzelecki, typy raczej spod ciemnej gwiazdy trudniące się bandyterką, mają na zlecenie partyzantów wykonać wyrok na kolaborancie. Trzeba go wytropić i zabić. Ale to pierwsze nie jest takie proste, bo gdzieś się ukrył, a ludzie nie bardzo chcą mówić. Wędrują więc od wsi do wsi, śpiąc gdzie popadnie, i rozpytują. Tropieniu towarzyszą coraz większe wątpliwości i narastający irracjonalny lęk. Dlaczego to oni mają wykonać wyrok? Czy nie kryje się za tym jakiś podstęp? Może przyszedł na nich kres? Wykręcić się jednak nie mogą, bo mają wobec partyzantów dług wdzięczności. Jak się ta historia skończy? Czy wytropią zbiega? Czy rzeczywiście był kolaborantem? Czy może sytuacja jest bardziej skomplikowana? 

Najpierw pretensje do wydawnictwa, bo myślę, że to pomysł marketingowy, które nazwało "Wyrok" literackim thrillerem. Popularny portal książkowy poszedł jeszcze dalej i dodał słowa sensacja i kryminał. Jeśli jakaś nieświadoma niczego czytelniczka lub takiż czytelnik, miłośniczka lub miłośnik prozy gatunkowej sięgną po powieść Ishbel Szatrawskiej, pewnie słono się zawiodą, bo to ani thriller, ani sensacja, a już na pewno nie kryminał. Mało tego, umieszczenie akcji w wiejskim środowisku i niekoniecznie łatwy dla każdego język powieści mogą sprawić, że nie dobrną do końca. Czy naprawdę o to chodzi? Od razu wyjaśniam - ja pretensji nie mam, bo nie z powodów gatunkowych sięgnęłam po "Wyrok". Zrobiłam to, bo bardzo podobała mi się "Toń', o czym już wspominałam. Przyznam, że byłam nawet lekko zdziwiona, że Ishbel Szatrawska napisała thriller, a nawet mnie to nieco zniechęcało. 

Zacznę od tego, co mnie zachwyciło. To język powieści. Zamiast wyjaśniać, lepsze będą cytaty.

Zapadał dzień. Nastroszone czuby świerków, kopulaste korony, drzewa po horyzont. Za nimi z jednej zwaliste skały, z drugiej dolina. Szli jednostajnie, miarowo, byle sił nie stracić, byle przedrzeć się za dnia na drugą stronę, przebyć Księży Las, przez Rudawkę się przeprawić i gdzie osiąść potajemnie, poza ludzkim widzeniem, poza domniemaniem.

Księży Las rozpościerał się u stóp Burego Wierchu, przecinał bliźniacze wzgórza długim jęzorem ciągnącym się wzdłuż górnego biegu Rudawki i opadał miękko nad jej zachodnim brzegiem, rozdzielając wespół ze strumieniem rozsypane po okolicy wioski, nieświadomie rodząc animozje i klanowe podziały ...

Raz, dwa. I jeszcze raz. Przytup. I w kole, i hyc pod górę, babą pod powałę. Chodzą w prawo, w lewo, obrót, powrót. Pędzi ród ludzki na karku złamanie. 

I tak w całej książce. Gwara, językowa finezja, nieliczne dialogi, wszystko dzieje się w narracji, co buduje gęstą, duszną atmosferę. Czytałam z podziwem.

Niewątpliwie zaletą powieści jest też to, że autorce udaje się mimo skondensowanej objętości, bardzo dobrze sportretować obu bohaterów, wniknąć w ich motywacje, lęki, rozterki, pokazać, jak to się stało, że zajęli się bandyterką, stali się nieczuli, a chwilami bezwzględni i pozbawieni skrupułów. Teraz, kiedy o tym myślę, przyszło mi do głowy, że to trochę bohaterowie spod znaku Szeli, szczególnie Franciszek Strzelecki, którego poznajemy znacznie lepiej. Nie waham się napisać, że jest postacią tragiczną, mimo niechęci, jaką we mnie budził. To z jego punktu widzenia o wiele częściej przyglądamy się temu, co się dzieje.

Największym zaskoczeniem okazało się dla mnie zakończenie powieści. Przyznam, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego, bardziej schematycznego. Wydawało mi się, że wszystko zmierza ku pewnym dylematom związanym z wyrokiem. Tymczasem nie! Nie dość, że samo rozwiązanie historii okazuje się zupełnie nieoczekiwane, to jeszcze w finale dowiedziałam się o bohaterach czegoś, o czym zupełnie wcześniej nie myślałam. Przyznam, że właśnie takie mocne zakończenie sprawiło, że inaczej spojrzałam na "Wyrok". Moje pretensje, rozczarowania, jakie towarzyszyły mi od jakiegoś momentu w trakcie lektury, nagle przestały mieć znaczenie. Piszę w sposób enigmatyczny, pokrętny, bo byłoby grzechem zdradzanie zakończenia, a przecież chętnie oddałabym się tu głębszym refleksjom.

No i wreszcie przyszła pora, aby wyjaśnić, skąd moje mieszane uczucia, skąd rozczarowanie, które towarzyszyło mi od pewnego momentu lektury. Myślę, że zupełnie inaczej odbierałabym "Wyrok", gdybym nie znała "Toni". W tamtej powieści bardzo zżyłam się z bohaterkami i bohaterami, mocno przeżywałam ich losy. Szczególnie epizod kaliningradzki, historia niemieckiego lekarza i jego partnerki, opowieść o oblężonym mieście, zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Nie tylko to zresztą. A to wszystko było możliwe, bo "Toń" dzięki objętości miała rozmach. Tymczasem "Wyrok" jest krótki. I chociaż na poziomie refleksji podążałam za bohaterami i problemami poruszanymi w powieści, to na poziomie emocji nie. Mimo że cały czas towarzyszył mi zachwyt nad językiem, to bez żalu przerywałam czytanie, aby dopiero w kolejnej wolnej chwili wrócić do lektury. Nie miałam czegoś takiego, że muszę odłożyć wszystko, że nie mogę się oderwać od książki. A problemy poruszane w powieści? Deprawacja moralna spowodowana wojną, zobojętnienie na przemoc, poczucie niższości, gorszości, nienaruszalna hierarchia społeczna nawet w takich małych środowiskach wiejskich, śmierć, zniszczenie, strach, niepewność, niestałość, jakie niesie ze sobą wojna, ale też daje nadzieję na zburzenie tej odwiecznej hierarchii?

Życie tego człowieka było mu obojętne i czasem myślał, że zobojętniało mu każde życie, nawet własne.

Wojna zbawienna, wojna błogosławiona, która niszczy stare stosunki i tasuje karty z wprawą wytrawnej szulerki. Wniwecz idą układy uświęcone tradycją, wniwecz rodowa niesprawiedliwość. Kto wczoraj żarł z miski ziemię, jutro na srebrze ma kapłony. 

Niech więc to głupie chłopię żebrze u nich o życie, niech żebrze u łajdaków, może właśnie dlatego, mamieni łatwością bandyterki, weszli na tę drogę, może chcieli, by raz ktoś ich o coś prosił. 

O tym wszystkim już wielokrotnie czytałam, to nic nowego i odkrywczego. Tak, wiem, wszystko już było, dlatego tak ważne jest jak. Bo to sposób opowiadania, zbliżenie do bohaterów sprawiają, że to, co dobrze znane, znowu porusza. W "Wyroku" mi tego zabrakło. Dopiero zakończenie przewartościowało wszystko. Oczywiście to moje subiektywne wrażenia. Z pewnością będą takie i tacy, dla których ta kondensacja nie będzie przeszkodą, a nawet okaże się zaletą.

Tak czy inaczej warto po nową książkę Ishbel Szatrawskiej sięgnąć. No i czekam na jej kolejną powieść. I może lepiej, aby nie było to bardzo szybko.

Jokha Alharthi "Ciała niebieskie"

Ponieważ z wielką ciekawością sięgam po literatury niszowe, o ile

oczywiście odpowiadają moim czytelniczym gustom, a te mam bardzo sprecyzowane, nie mogłam ominąć powieści "Ciała niebieskie" Jokhy Alharthi (ArtRage 2024; przełożyła Hanna Jankowska), omańskiej pisarki i wykładowczyni języka oraz literatury arabskiej w jej ojczystym kraju. Dodajmy, powieści nagrodzonej w roku 2019 międzynarodowym Bookerem. Jak często mamy do czynienia na naszym rynku wydawniczym ze współczesną literaturą arabską? Rzadko. A z omańską? Pewnie dotąd w ogóle. Inna sprawa, że współczesna literatura z krajów  obszaru Zatoki Perskiej powstaje od stosunkowo niedawna, co jest świadomą decyzją ich władców, a dowiedziałam się o tym z dwóch bardzo ciekawych podcastów, kiedy chciałam sobie poszerzyć pole widzenia po lekturze książki. Jeden to przedostatni odcinek sezonu drugiego "Opowieści Arabskich", czyli rozmów Agaty Kasprolewicz z Janem Natkańskim, byłym dyplomatą, które ukazywały się w ramach "Raportu o Stanie Świata" Dariusza Rosiaka. Drugi to rozmowa Macieja Okraszewskiego z Agatą Romaniuk, autorką książki o omańskich kobietach ("Z miłości? To współczuję. Opowieści z Omanu") w ramach jego podcastu "Dział Zagraniczny". A ten reportaż mam od dawna i niedługo po niego na pewno sięgnę. Polecam, bo obie rozmowy są bardzo ciekawe, dają szerszą perspektywę i łamią stereotypy dotyczące krajów Zatoki Perskiej. 

Dość wstępu, czas przejść do powieści. Muszę powiedzieć, że "Ciała niebieskie" spełniły pokładane w nich oczekiwania. Przeczytałam je z wielką przyjemnością, chociaż zawsze mam problemy, kiedy używam takiego sformułowania, pisząc o książce opowiadającej niełatwe historie. Muszę jednak uczciwie przyznać, że nie jest to powieść tylko czarna, niesie jednak nadzieję.

Jej bohaterkami i bohaterami są mieszkańcy pewnej osady znajdującej się na omańskiej pustyni. To członkowie kilku rodzin, ich sąsiedzi i służba, która jeszcze jakiś czas temu należała do ludności niewolniczej. Tak, tak, niewolnictwo w Omanie zniesiono dopiero w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku! A ponieważ akcja toczy się częściowo w latach osiemdziesiątych, a częściowo na początku naszego wieku, wśród bohaterek i bohaterów powieści są tacy, którzy uzyskali wolność w trakcie swojego życia. Co z nią zrobili? Dla jednych była to sprawa bardzo istotna, kwestia honoru, naprawienia krzywd, pamięci o tym, skąd przywieziono ich przodków. Ci wyjechali, próbując ułożyć sobie życie w innym kraju z dala od ludzi, których niewolnikami byli oni lub ich przodkowie. Ale dla Zarify, niewolnicy i kochanki kupca Sulajmana, nie zmieniło się nic. Została w jego domu jako służąca i opiekunka jego syna, Abd Allaha. Nikt jej nie zmuszał, tak chciała, nie rozumiała rozprawiającego w kółko o wolności męża, za którego wydał ją kiedyś jej pan, a potem nie rozumiała też własnego syna. 

Losy bohaterek i bohaterów poznajemy z krótkich rozdziałów najczęściej zatytułowanych ich imieniem. Te historie nie są opowiadane chronologicznie, mieszają się czasy, mieszają osoby, dlatego moim zdaniem warto tę powieść czytać bez większych przerw, aby się nie pogubić. Na szczęście na początku zamieszczone są drzewa genealogiczne najważniejszych rodzin, co ułatwia orientację.

Najbardziej podobała mi się w "Ciałach niebieskich" warstwa obyczajowa i możliwość wglądu w historię kraju. Nie jest to oczywiście powieść historyczna, ale historia wpleciona została w życie bohaterek i bohaterów. Ot choćby problem niewolnictwa czy lewicowej partyzantki walczącej z rządem, co miało miejsce w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego wieku. Rodzina jednego z bohaterów musiała uciekać do Egiptu, bo ojciec zaangażowany był w ten ruch. Muszę przyznać, że to właśnie tego najbardziej szukam w literaturach niszowych. Problemy uniwersalne są oczywiście ważne, ale poznanie specyfiki kraju, obyczajów, konfliktów społecznych, uwarunkowań historycznych i politycznych jest dla mnie najważniejsze. A powieść Jokhy Alharthi to wszystko daje. Sprawiały mi też wielką przyjemność takie drobiazgi jak opisy domów, potraw, magicznych rytuałów, cała ta codzienność świetnie tu oddana.

Dzięki temu autorka znakomicie pokazuje zmiany, jakie zaszły i zachodzą w Omanie. Podczas gdy pokolenia babek i dziadków w czasach młodości nie miały wiele do powiedzenia, szły drogą wyznaczoną przez rodziców, to pokolenie następne ma już więcej swobody. Bohaterki z tego pokolenia, trzy siostry Majja, Chaula i Asma mają jakiś wpływ na to, kto zostanie ich mężem. Jeśli się uprą, mogą odrzucić starającego się o nie kandydata. Nadal jednak od kiedy nie są już dziećmi i dopóki nie wyjdą za mąż, zamknięte są w domach, nie mogą się też kształcić. Ale jeśli zdecydują się na zamążpójście, trafią na światłego męża i chcą, to mogą zdobywać wykształcenie. Tak robi jedna z sióstr, która jednocześnie realizuje się jako matka i jest to jej świadoma decyzja. A pokolenie ich dzieci ma tej swobody jeszcze więcej. London, córka Majji, studiuje, zostaje lekarką. Zmiany widać też w sposobie traktowania najmłodszych. Kiedyś na porządku dziennym były okrutne kary fizyczne czy niedojadanie nawet w zamożnych rodzinach, bo dzieci musiały czekać, aż posilą się dorośli, nie wypadało też łapczywie sięgać po jedzenie, kiedy byli goście, a efekt tego był taki, że często były po prostu głodne. Abd Allah za niesubordynację został przez swojego ojca Sulajmana związany liną i zawieszony w studni, o czym nie potrafi zapomnieć, trudno się zresztą dziwić. Jemu też zdarza się ukarać dzieci, ale jest to już tylko, albo aż, uderzenie w twarz. Natychmiast jednak wstydzi się tego, bo nie chce być taki jak ojciec. Chociaż w powieści dużo jest mroku, smutku, to jednak nadzieję niesie to, że każde kolejne pokolenie ma lepiej.

Dużą zaletą powieści jest fakt, że zmusza do głębszego spojrzenia na życie omańskich kobiet. Nie możemy ich oceniać z naszego punktu widzenia. Ich losy układają się różnie. Młodsze pokolenia, mające coraz więcej swobody, popełniają błędy na swój rachunek, wybierają różne modele życia. Chaula zdobywa wykształcenie, ale potem spełnia się jako matka. To jej decyzja. Najlepiej też radzi sobie jako żona, mimo że wyszła za mąż, podążając za sugestią rodziców i nie znając męża przed ślubem. Tymczasem jej siostra Asma marzy o wielkiej miłości, czeka na księcia z bajki i nie wychodzi na tym najlepiej. Może się jednak rozwieść i to też jest jej decyzja. Najbardziej tajemnicza z trzech sióstr jest Majja. Ona też potrafi postawić na swoim, kiedy upiera się, aby jej córka miała na imię London, na co krzywią się wszyscy. A sama London chociaż się kształci i ma znacznie więcej swobody, też jest zakładniczką mitu wielkiej miłości. Ale czy my, Europejki, nie ulegamy temu mitowi? Nie dajemy się ponieść uczuciu beznadziejnemu, które nas niszczy? Nie zatracamy się w miłości?

Poza tym powieść porusza też bardzo uniwersalne problemy. Choćby na nowo definiowany wzorzec męskości. Młode pokolenie mężczyzn chce się odciąć od swoich ojców, ale życie pokazuje, że zerwanie z ich modelem postępowania nie zawsze jest łatwe. Innym problemem są wewnętrzne podziały w społeczeństwie. Niełatwo komuś z niższej warstwy w swoim środowisku zdobyć szacunek i poważanie, nawet jeśli wyrwie się z biedy. Receptą bywa wyjazd. 

A poza tym bardzo ciekawe są losy bohaterek i bohaterów powieści oraz ich wzajemne relacje, zależności. Jak te tytułowe ciał niebieskie tworzą konstelacje, ale jednocześnie krążąc po własnych orbitach, pozostają samotne i samotni. Chociaż powieść jest niezbyt obszerna, to naprawdę bardzo dużo można z niej wydobyć, jest się nad czym zastanawiać, a bohaterowie nie są tylko figurami, a postaciami z krwi i kości. Na ich losy nie pozostałam obojętna, byli mi bliscy.

Jest też jedna zagadka, która nie daje mi spokoju. Dlaczego w swoim imieniu wypowiadają się tylko dwaj mężczyźni? Dlaczego właśnie oni? Dlaczego żadna z kobiet? Zastanawiam się nad tym, mam jakąś odpowiedź, ale czy prawdziwą nie wiem. Zresztą, być może nie ma jednej.

Na sam koniec warto też wspomnieć o języku, czasem prostym, a czasem poetyckim. Powieść mocno zanurzona jest w arabskiej poezji. Jest tu do niej wiele odniesień i na pewno nie wszystkie metafory, symbole są dla osób z europejskiego kręgu kulturowego jasne. Ale to w niczym nie umniejsza jej wartości.

Chociaż wiele tu ciemnych barw, warto sięgnąć po "Ciała niebieskie". No i jest nadzieja. A problemy są wszędzie.

Orhan Pamuk "Noce zarazy"

Każda książka ma swój czas. Znalazły go wreszcie wydane ponad

dwa lata temu "Noce zarazy" Orhana Pamuka (Wydawnictwo Literackie 2023; przełożył Piotr Kawulok). Pisarz należy do grona tych autorów, których twórczość pilnie śledzę, co nie znaczy, że czytam wszystko, co napisał, i zachwycam się wszystkim. Zaczęłam od "Śniegu", który teraz po latach chętnie przeczytałabym jeszcze raz. Najbardziej utkwiły mi w pamięci dwie sagi rodzinne, "Dziwna myśl w mej głowie" i "Cevdet Bej i synowie", no i oczywiście autobiograficzny "Stambuł. Wspomnienia i miasto". Natomiast z trudem dobrnęłam do końca "Czarnej księgi", a "Muzeum niewinności" bywało nużące.

"Noce zarazy" czytałam z przyjemnością, chociaż moim zdaniem nie zaszkodziłyby tej powieści jakieś niewielkie skróty. Cóż, Orhan Pamuk ma tendencję do nadmiernego rozpisywania się, co najbardziej odczułam we wspomnianym "Muzeum niewinności".

Akcja najnowszej książki pisarza rozgrywa się w roku 1901 na fikcyjnej wyspie Minger, zwanej perłą Lewantu, leżącej na Morzu Śródziemnym, będącej częścią Imperium Osmańskiego. Zaczyna się tu szerzyć epidemia dżumy, czemu miejscowe władze starają się, póki można, przeczyć, ale sułtan wysyła na wyspę głównego inspektora sanitarnego, specjalistę od zwalczania epidemii, Bonkowskiego Paszę i jego asystenta. Co ciekawe, jest to postać historyczna, nasz człowiek w Imperium Osmańskim, tyle, że nie skończył tak tragicznie jak na kartach powieści. Bo w książce zostaje bardzo szybko uśmiercony - pada ofiarą okrutnego morderstwa. Kto go zamordował? Kto otruł jego asystenta? Te zagadki będzie próbowała rozwiązać miejscowa władza, rzucając podejrzenia na wrogów politycznych i stosując okrutne tortury, aby wymusić zeznania. Tymczasem ściągnięty w zastępstwie na wyspę lekarz epidemiolog i jego małżonka, sułtanka Pakize, też chcą dociec, kto zamordował Bonkowskiego Paszę, a potem otruł jego asystenta. Ale próbują to robić w sposób nowoczesny, czyli tak, jak rozwiązywał zagadki bohater opowiadań i powieści Artura Conan Doyle'a, Sherlock Holmes. 

Jeśli ktoś myśli, że "Noce zarazy" to powieść kryminalna, jest w błędzie. Rozwiązanie zagadki morderstwa nie stanowi tu istoty, dzieje się trochę mimochodem, a odpowiedź na pytanie, kto za tymi zbrodniami stał, wcale nie pada na końcu, jak to w klasycznym kryminale bywa, ale gdzieś po drodze. Ot, taka gra z czytelniczkami i czytelnikami, nie do końca wykorzystana, może celowo. Orhan Pamuk zastosował w powieści jeszcze jeden zabieg sprawiający, że niektórzy znawcy literatury określają tę powieść jako postmodernistyczną, a nawet jako pożegnanie z postmodernizmem. Dlaczego pożegnanie? Tego na razie nie sprawdziłam, bo nie czytam recenzji przed przelaniem swoich refleksji na blog, aby się nie sugerować. Z ciekawości sprawdzę później. Ten zabieg to ubranie opowiadanych zdarzeń w formę powieści historycznej napisanej przez zajmującą się historią Mingeru naukowczynię, która dotarła do listów sułtanki Pakize pisanych do siostry i miała opracować je naukowo. Kim jest owa naukowczyni i dlaczego wyspa jest jej tak bliska, dowiadujemy się pod koniec powieści.

"Noce zarazy" sprawiają przyjemność na trzech poziomach. Jeden, zupełnie podstawowy, to sama wyspa. Jej opisy, jej mieszkańcy, jej codzienność. Lubię zanurzać się w  powieściowy świat, lubię dzięki opisom wyobrażać sobie miejsca i toczące się w nich życie. Drugi to oczywiście akcja powieści. Jak rozwinie się epidemia? Czy uda się ją zwalczyć? Kiedy? Co się stanie z bohaterami? Jak potoczą się losy wyspy? Czytając, chciałam poznać odpowiedzi na te pytania. I wreszcie poziom trzeci, może najważniejszy, to intelektualna warstwa powieści. Wiem, brzmi to dość pretensjonalnie, ale nie jest to pierwsza powieść Orhana Pamuka, która zmusza w trakcie lektury do zadawania sobie szeregu pytań, do podążania za problemami, które podrzuca. Oczywiście każda dobra powieść jest o czymś, każda porusza jakieś problemy, ale u niego to wszystko wybija się na pierwszy plan, sprawia, że sama opowieść jest tylko pretekstem i mniej angażuje, chociaż jest ciekawa. Podobnie, o ile pamiętam, było w "Śniegu". 

O czym w takim razie są "Noce zarazy"? Pierwszy trop jest oczywisty - o pandemii.  Znajdziemy tu wszystkie zagadnienia, które tak dobrze znamy z covidowych czasów. Zaprzeczanie zarazie, lekceważenie jej, aby nie denerwować mieszkańców, potem wprowadzanie dotkliwych obostrzeń, szerzące się teorie spiskowe, podważanie wiedzy naukowej, uciekanie się do szarlatanów i przywódców religijnych, którzy wmawiają wiernym, że będzie, jak bóg chce. Jest też w powieści wiele ciekawych informacji o tym, jak niegdyś radzono sobie z zarazami. Szczególnie interesowały  mnie wiadomości o tym, jak epidemie szerzyły się wśród muzułmańskich pielgrzymów, zwłaszcza tych podróżujących z dalekich miejsc statkami, i jak próbowano sobie z tym radzić.

Ale zaraza to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Pozostałe problemy to rewolucja i mechanizmy nią rządzące. Pytania o to, kiedy szlachetna idea zaczyna parszywieć, ile w przełomowych zdarzeniach przypadku, a ile planowania, jaka jest rola jednostki, ile od niej zależy. Autor próbuje uchwycić moment, kiedy patriotyzm lokalny zaczyna przeradzać się w nacjonalizm. Pokazuje, jak to wszystko obrasta z czasem mitami, legendami, a jednocześnie jak ważne są takie momenty założycielskie. 

Kolejna grupa problemów to relacje między władzą świecką, a duchownymi, wpływ religii na funkcjonowanie jednostek i społeczeństw. Wreszcie napięcia pomiędzy tradycją, a nieuniknionymi zmianami, modernizacją. Na ile takie procesy mogą być wprowadzane odgórnie, na ile są potrzebą zwykłych ludzi.

Te zagadnienia nie zostały umieszczone w próżni - bardzo ważny dla powieści jest kontekst historyczny. Moment, kiedy Imperium Osmańskie powoli się rozpada, traci kolejne terytoria. Jest zawieszone pomiędzy Wschodem, a Zachodem. Zależne od mocarstw europejskich, które wymuszają pewne zmiany, tu związane z opanowaniem epidemii, a jednocześnie nie bez znaczenia jest opór mieszkańców. No i konflikty narodowościowe podsycane i wykorzystywane przez rządzących i duchownych.

Bardzo to wszystko ciekawe i niezwykle aktualne. Nie tylko w Turcji.

Rosa Liksom "Pułkownikowa"

Sama już nie pamiętam, jak doszło do tego, że postanowiłam

przeczytać "Pułkownikową" fińskiej pisarki Rosy Liksom (Marpress 2023; przełożył Artur Bobotek). Muszę przyznać, że to, chyba, druga fińska książka, po którą sięgnęłam. Tytułu poprzedniej nie pamiętam, widocznie nie zrobiła na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Czy o niej pisałam? Nie mam pojęcia.

Dawno już nie czytałam powieści, której bohaterowie byliby tak dalece mi obcy, ba, odstręczający. Ale o tym za chwilę. Na razie parę zdań wprowadzenia. "Pułkownikowa" to, poza krótkim początkiem i takim zakończeniem, monolog tytułowej bohaterki, jej wspomnienia. Dlatego składnia przypomina miejscami składnię języka mówionego, stąd język kolokwialny, prosty, a miejscami dosadny, szczególnie, kiedy Pułkownikowa opowiada o swoim życiu erotycznym, a było ważnym elementem jej egzystencji. Główna bohaterka to postać autentyczna, urodzona w 1913 roku Annikki Kariniemi, popularna w Finlandii w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych pisarka. W powieści przewija się zresztą wiele autentycznych postaci, często takich, które niechlubnie zapisały się na kartach dziejów. 

Wielką zaletą tej książki jest zwięzły wykład historii Finlandii dwudziestego wieku. Oczywiście nie jest to wykład w dosłownym sensie tego słowa, ale śledząc losy bohaterki, można się bardzo dużo na ten temat dowiedzieć. A ponieważ na końcu zamieszczony jest słowniczek najważniejszych pojęć, postaci i zdarzeń historycznych, tym łatwiej to zrobić. Jeśli się gubiłam, o co było nietrudno, bez trudu mogłam znaleźć hasło dotyczące na przykład wojny zimowej, wojny kontynuacyjnej, wojny lapońskiej czy wyzwoleńczej. A wszystkie one rozegrały się w pierwszej połowie zeszłego wieku, począwszy od roku 1918. Muszę przyznać, że niewiele na temat historii Finlandii wiedziałam. Właściwie tyle, że Finowie walczyli w czasie drugiej wojny ze Związkiem Radzieckim, że niepodległość, świeżej daty, obronili, ale kosztem pewnych ograniczeń, które nazywa się finlandyzacją. Reszta kryła się we mgle niewiedzy, co ze wstydem przyznaję. Dlatego czytając niektóre fragmenty, otwierałam oczy ze zdumienia.

Czas  przejść do bohaterki, tytułowej Pułkownikowej. 

Pamiętałam słowa ojca, że wszystko, co dobre, pochodzi z Niemiec - religia od Lutra, kawa od od Pauliga, a ja dodałam, że nacjonalizm od  Führera. Odwróciłam się od fińskich faszystów upieczonych z kiepskich półproduktów i zaczęłam z coraz większym zapałem przypatrywać się Niemcom. Na początku zimy przyjechała do mnie do wiejskiego domu Rebeka. Zabarykadowałyśmy się w południowym pokoju na strychu. Czytałyśmy sobie na głos "Mein Kampf" Führera i byłyśmy podniecone jak małe dzieciaki.

Nienawidziłyśmy demokracji, liberalizmu, Ruskich i komunistów, niepokoiłyśmy się o losy naszej ukochanej ojczyzny będącej w szponach kryzysu gospodarczego i marzyłyśmy o nacjonalistycznym, idealnym państwie, w którym jest tylko jedna partia, jeden przywódca i jeden naród.

Takie poglądy głosi Pułkownikowa w młodości, takich poglądów nie wstydzi się po latach, kiedy wspomina swoje życie. Nie jest odosobniona. Podobnie myślała część fińskiego społeczeństwa. Nazistą był również Pułkownik, najpierw jej kochanek, potem przez lata narzeczony, a wreszcie mąż, starszy od niej o ponad dwadzieścia lat. W przyszłości sytuacja się odwróci i to ona będzie starsza od swojego trzeciego męża dokładnie o tyle samo lat. Czas wojny w jej wspomnieniach, co szokuje, to dla niej czas przygody, zabawy i spotykania czarujących żołnierzy niemieckich. O okrucieństwach, których była świadkiem, opowiada rzadko, krótko, nie rozwodząc się nad nimi, jakby mimochodem. Za to wiele miejsca zajmują w jej wspomnieniach podróże odbywane z Pułkownikiem w towarzystwie wysoko postawionych oficerów niemieckich po wojennej Finlandii czy do okupowanej Polski, przyjęcia, w których uczestniczyli Niemcy czy sport uprawiany w ich towarzystwie.

Mieszkańcy Rovaniemi mogli prawie codziennie przyglądać się wspaniałym paradom i przemarszom. Kiedy defilada się kończyła, żołnierze wypuszczali w niebo ogromną ilość kolorowych baloników, a dzieciaki z okolic za nimi biegały. Niemcy podbili ich małe, niewinne i czyste serduszka.

Mnie też nienieccy żołnierze nauczyli jeździć. Spędzaliśmy na stoku wiele dni w tygodniu i cieszyliśmy się życiem. Żołnierze to takie beztroskie dzieciaki. 

Nigdy nie żyłam bardziej niż wtedy. Pośród wojennej zawieruchy ukazywała się w pełnej krasie zabawowa strona charakteru Pułkownika. 

Trudno polubić osobę o takich poglądach, która w taki sposób wspomina wojnę. Ale Pułkownikowa ma też drugą ciemną stronę, której nie rozumiem i nie potrafię zaakceptować. To jej ślepa miłość do Pułkownika. Mimo że dość szybko zdaje sobie sprawę z jego okrucieństwa w stosunku do innych osób, nie tylko kobiet, z wielu przekroczeń, które dziś nazywamy po imieniu - to przestępstwa, z jego niewierności, to przechodzi nad tym do porządku dziennego. Cieszy się życiem u jego boku. A potem, po ślubie, kiedy staje się ofiarą jego sadystycznej natury, nie odchodzi od niego. Przyjmuje jego przeprosiny i trwa przy nim. Czytając te bardzo mocne opisy przemocy, próbowałam zrozumieć, dlaczego nie ucieka, dlaczego się nie ratuje. Długo myślałam, że nie mogła znaleźć nigdzie pomocy, że była sama ze swoim nieszczęściem, bo ci, którzy wiedzieli, co się dzieje za drzwiami ich domu, milczeli, a jednego z lekarzy, wstrząśniętego jej widokiem, stać było tylko na radę, aby osłaniała głowę. Potem jednak okazało się, że mogła liczyć na siostrę. Dlaczego nie uciekła do niej wcześniej? 

Często po tym, kiedy mnie pobił, płakaliśmy razem jak małe dzieci. Płakaliśmy z powodu tej strasznej pułapki, w której się znaleźliśmy, i modliliśmy się, żeby to cierpienie było wciąż tak samo dotkliwie bolesne. On na swój dziwaczny, chory sposób mnie kochał i dlatego nie chciałam, a może nie umiałam od niego odejść. Gdy człowiek znajdzie miłość, choćby i chorą, to ma wszystko.

Dziękuję za takie wszystko. Jest jednak w Pułkownikowej rys tragiczny. Być może nabyła syndromu ofiary, bo w dzieciństwie została skrzywdzona, co potem wyparła. Jeżeli jest coś jasnego w tej postaci, to jej umiłowanie przyrody, szczególnie lapońskiej.

... teraz naprzeciwko kwitną wierzbówki, równie piękne i bujne jak ja. W środku lata kołyszą się w jednym rytmie ze słonecznym niebem, malują całe podwórze głębokimi kolorami - fioletowym, śnieżnobiałym, żółtawym i amarantowym. Moimi towarzyszami są zorza polarna i deski w podłodze, które skrzypią, gdy stąpają po nich moje zwierzaki. Z podwórza patrzę na niebo, aż po sam jego skraj, a tam pędza razem ze mną stada ptaków, chmury i wiatr. 

Jeśli miałabym tę powieść jakoś podsumować, to nasuwają mi się dwa słowa - dziwna i zaskakująca.

Popularne posty