Latynoskie lektury - Mario Vargas Llosa "To dla pani ta cisza", Juan Cárdenas "Diabeł z prowincji", Brenda Navarro "Prochy w ustach"

Tym razem będzie trochę nietypowo, bo o trzech powieściach, a to dlatego, że wszystkie czytałam w podróży, więc na bieżące spisywanie refleksji nie miałam ani czasu, ani warunków, ani tym bardziej ochoty. Bywa, że z moich podróżnych lektur nie zostaje na blogu żaden ślad, bo przychodzą kolejne i potem nie mam kiedy odrobić zaległości, bywało, że udawało mi się to jakoś połączyć. Teraz też nie mam czasu, aby o każdej książce pisać oddzielnie, a i wrażenia nieco się zatarły, ale zbyt ważne to tytuły, aby przepadły w nicości, dlatego zdecydowałam się na taką formę. Piszę w kolejności czytania. 

Jeszcze przed wyjazdem sięgnęłam po najnowszą i, jak twierdzi w

posłowiu autor, ostatnią powieść jednego z moich ulubionych pisarzy, Mario Vargasa Llosy, "To dla pani ta cisza" (Znak 2024; przełożył Tomasz Pindel). Jeśli ktoś miałby dopiero zacząć swoją przygodę z je go twórczością, niech nie robi tego od tej książki, bo nie jest typowa w jego dorobku i nie oddaje tego, co w jego literaturze porywa. Kto lubi albo wręcz kocha jego literaturę, powinien po nią sięgnąć. Przyznam, że miałam początkowo problem z jej odbiorem, bo tak była inna od tego, czego się mogłam spodziewać. Dopiero kiedy w internecie natknęłam się na artykuł Tomasza Pindla w "Tygodniku Powszechnym", a niedługo potem wysłuchałam rozmowy z nim, którą przeprowadziła Agata Kasprolewicz w podcaście Raport o książkach, mogłam inaczej spojrzeć na tę powieść, umieścić ją we właściwym kontekście. Bez niego byłaby to historia  mieszkającego w Limie znawcy peruwiańskiej muzyki, Toña Azpilcueta, który na pewnym prywatnym koncercie usłyszał nieznanego mu wcześniej gitarzystę, Lalo Molfino, i się nim zachwycił. Niestety wkrótce potem muzyk znika. Toño postanawia wyruszyć jego tropem, dowiedzieć się o nim jak najwięcej i napisać książkę. Wierzy, że dzięki niej nie tylko odda hołd artyście, ale zostanie doceniony jako znawca peruwiańskiej muzyki. Jego książka przekształca się w traktat o tym, co może scalić peruwiańskie społeczeństwo. Toño uważa, że taką moc może mieć walc, którego słuchają Peruwiańczycy o różnym pochodzeniu i z różnych warstw społecznych. I to właśnie jest istotą ostatniej powieści Mario Vargasa Llosy - opozycja pomiędzy mieszkańcami Peru  rdzennego pochodzenia, a tymi wywodzącymi się od przybyszów z Europy. W rozmowie z Agatą Kasprolewicz Tomasz Pindel powiedział, że nie jest pewien, czy autor kpi sobie z credo Toñiego i jego wiary w scalającą moc ulicznego walca i należy tę powieść odczytywać ironicznie, czy też traktuje swojego bohatera serio. Jeśli tak, byłby to zwrot w postawie pisarza, który dotąd utożsamiał się raczej z tradycją europejską obecną w peruwiańskim społeczeństwie. Jak odczytałabym tę powieść bez tego kontekstu? Jako historię prostodusznego człowieka, fascynata muzyki, który poza nią niewiele świata widzi, tworzącego dzieło swojego życia i przeżywającego w związku z tym wzloty i upadki, nadzieje i rozczarowania. Na pewno nie jest to moja ulubiona powieść Mario Vargasa Llosy, ale warta lektury.

Długo zastanawiałam się, czy sięgać po "Diabła z prowincji"

kolumbijskiego pisarza Juana Cárdenasa (ArtRage 2024; przełożyła Katarzyna Okrasko). Argumentem za było oczywiście moje zainteresowania literaturą latynoamerykańską, przeciw to, co o powieści mogłam wyczytać z info wydawnictwa, jednego z moich ulubionych. Obawiałam się elementów nierealistycznych i groteski, za którymi nie przepadam. Ostatecznie przekonała mnie rozmowa - tym razem Michała Nogasia z reaktywowanej radiowej Trójki z samym autorem. Wynikało z niej, że oprócz tego, co mnie zniechęcało, znajdę też w powieści to, czego szukam najbardziej - w tym wypadku kolumbijskiego świata i jego problemów. Zaczęło się dobrze, no może bez wielkiego wow, ale okej. Niestety im bliżej końca, tym bardziej czułam się rozczarowana, a już ostatni rozdział wprawił mnie w konsternację. Za chwilę pojawią się konkrety, ale może najpierw parę zdań wprowadzenia. Jest to historia mężczyzny, zwanego w powieści biologiem, bo takie ma wykształcenie, który po latach spędzonych w Europie, po jakichś niepowodzeniach zawodowych i osobistych wraca do rodzinnego miasta na kolumbijskiej prowincji. Dostaje pracę nauczyciela biologii, która go nudzi, w szkole dla dziewcząt, zamieszkuje u matki, spotyka dawnych znajomych. Śledząc jego historię, poznajemy tajemnice rodzinne, a co za tym idzie kolumbijskie problemy - różnice społeczne, niepokoje polityczne, przemoc, eksploatowanie ziemi przez uprawę palmy olejowej. Skąd moje rozczarowanie? Chyba z tego, że książka jest bardzo krótka, zaledwie sto dwadzieścia stron. Czasem zwięzłość bywa zaletą, tym razem moim zdaniem to wada. Kiedy robi się naprawdę interesująco, kiedy autor stawia bohatera przed moralnym dylematem - zaprzedać się za dobre pieniądze firmie prowadzącej badania nad jakimś szkodnikiem atakującym palmę olejową czy nie przyjąć ich propozycji, w końcu szkodnik to szkodnik, ale te palmy - i wynikającymi z jego wahania konsekwencjami, powieść się kończy. To, co najciekawsze, zostało potraktowane powierzchownie, w dodatku w nieco nierealistycznym sosie. A ostatni rozdział, który wprawił mnie w konsternację? Dlaczego? To taka sytuacja, kiedy nie wiem, czy autor pisze same mądrości, czy po prostu produkuje bełkot. Czy jestem nieznającą się na niczym profanką czy może jednak ktoś tu robi mnie w trąbę?

Wróć do domu. Wróć do ssaczej miłości. Wróć do miłości pierwotnej. Do grzechu pierworodnego. Proaktywny wyznawco kontrreformacji, napełnij swój kielich i wróć do gniazda. Wróć do jaja. Uprawiaj swój własny ogród.

I dalej do końca rozdziału w tym samym stylu. Zdecydowanie nie lubię takich sytuacji. A moje rozczarowanie było jeszcze większe, kiedy czytałam ostatnią z podróżnych powieści. Wtedy ostatecznie zrozumiałam, że "Diabeł z prowincji" to raczej wydmuszka niż ważna literatura. O ile pamiętam, ArtRage ma wydać kolejną powieść Juana Cárdenasa. Moje zainteresowanie literaturą latynoską jest tak wielkie, że dam mu drugą i ostatnią szansę. 

A teraz o powieści, która naprawdę mnie porwała i poruszyła. Z tej

trójki tę zdecydowanie stawiam najwyżej. Powiem więcej, została ze mną, jest wśród tych najważniejszych czytanych ostatnio. To książka meksykańskiej pisarki Brendy Navarro "Prochy w ustach" (ArtRage 2025; przełożyła Agata Ostrowska). Niewiele dłuższa od "Diabła z prowincji" (dwieście stron), ale tym razem jej mikra objętość nie przeszkadza. Powieść jest gęsta od problemów, emocjonalna, poruszająca i świetna językowo, pisana na rozmaite sposoby. Czasem autorka, a za nią tłumaczka, wywija językiem, czasem pisze po bożemu. Ale najważniejsze są problemy poruszane w tej książce. To historia meksykańskiego rodzeństwa, którego matka po osobistych przejściach opuszcza Meksyk i wyjeżdża do Hiszpanii. Za lepszym życiem, za samodzielnością, a przede wszystkim za spokojem - za niestrachem (wiem, nie ma takiego słowa, ale już jest, bo je napisałam) przed wszechobecną w Meksyku przemocą wobec zwykłych ludzi, a wobec kobiet w szczególności. Autorka pokazuje konsekwencje jej decyzji, jednocześnie nie upraszcza, nie potępia jej, nic tu nie jest czarno- białe, są rozmaite odcienie szarości. Wbrew temu, co napisałam, nie ona jest główną bohaterką, a jej córka, która opowiada swoją historię i historię rodziny. Kiedy matka wyjeżdża do Hiszpanii, ona i jej młodszy brat zostają z dziadkami mieszkającymi na osiedlu wojskowych. I to ona staje się opiekunką Diega, i to ona musi się mierzyć z tęsknotą za matką jego i własną, z problemami przypisanymi do jej życia nastolatki, z przemocą, przed którą uciekła matka, z rozczarowaniem, że nie wraca, że ich nie odwiedza. Kiedy w końcu po latach sprowadzi ich do Hiszpanii, pojawią się nowe problemy. Tęsknota za dawnym życiem z dziadkami w Meksyku, trudności z adaptacją w nowym środowisku, odczuwana na każdym kroku pogarda. Niby mówią tym samym językiem, a jednak trochę inaczej, na dodatek mają ciemny odcień skóry, a więc nie przynależą do białej Hiszpanii. Poczucie wykluczenia, niezrozumienia, samotność, tęsknota, nieporozumienia rodzinne doprowadzą Diega do samobójstwa. Niczego tu nie zdradzam, bo dowiadujemy się tego na pierwszej stronie powieści. Chociaż książka jest z tych krótszych, autorka znakomicie sportretowała bohaterów, szczególnie Diega i jego siostrę, narratorkę. Pozwoliła nam wniknąć w kłąb ich problemów, rozczarowań, złości, tęsknot i niemocy. Kiedy narratorka wraca na chwilę do Meksyku z prochami brata, mając być może nadzieję, że już tam zostanie, rzeczywistość szybko  sprowadza ją na ziemię. Jest jeszcze gorzej niż było - przemoc rozlewa się coraz szerzej. Musi wrócić do Hiszpanii. Jej tragedia polega na tym, że alternatywą dla życia w cieniu przemocy jest życie beznadziejne - słabo opłacana, ciężka praca opiekunki małych dzieci lub starszych ludzi w pakiecie z pogardą, jaką dostają takie kobiety jak ona i jej matka od swoich pracodawczyń i pracodawców. Bez takich jak one białe, bogate, europejskie społeczeństwo zginęłoby, ale nie potrafi docenić ich pracy. Najlepiej gdyby stały się niewidzialne. I tak dzień w dzień przez kilkanaście godzin. I nie ma ucieczki. A może jakaś jest, ale wymaga ogromnego hartu ducha z dodatkiem wielkiej garści szczęścia. Świetna powieść, która mnie przeczołgała i dała do myślenia. Wprawdzie nie mieszkamy w Hiszpanii, ale czy podobnego losu nie doświadczają sprzątające nasze domy i opiekujące się naszymi dziećmi oraz rodzicami Ukrainki?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty