Elisabeth Asbrink "Porzucenie"

Elisabeth Asbrink zaskarbiła sobie moją uwagę wydanym kilka lat

temu reportażem historycznym "W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa". Książką, która opowiadała o dwuznacznie moralnej postawie Szwedów w czasie drugiej wojny, a szczególnie wobec Żydów, ofiar Holocaustu. Do tematyki żydowskiej wraca w swojej najnowszej powieści "Porzucenie" (Wielka Litera; przełożyła Natalia Kołaczek). Ze względu na autorkę i temat, który od lat pozostaje w kręgu moich zainteresowań, chciałam po nią sięgnąć.

"Porzucenie" w dużej mierze czerpie z rodzinnej historii Elisabeth Asbrink. Losy dziadków, matki i swoje ubrała w powieściowe szaty. Chociaż jeśli ktoś spodziewa się czystej powieści, to może się czuć zawiedziony, bo w autorce zwycięża żywioł reporterski i dużym fragmentom książki bliżej do literatury faktu. 

Zanim podzielę się refleksjami kilka słów o fabule. Jest to historia trzech pokoleń kobiet. Każdej poświęcona jest jedna część. Najstarsza, Rita, Niemka, której rodzice w poszukiwaniu lepszego życia chcieli emigrować do Ameryki, ale z powodu nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, a właściwie zaniedbań i beztroski głowy rodu, ostatecznie wylądowali na londyńskim bruku. Czy w mitycznych Stanach osiągnęliby sukces, już nigdy się nie dowiemy, w Londynie przez pierwsze lata klepali biedę, potem było tylko trochę lepiej. Kolejna bohaterka to Sally, córka Rity i Vidala, sefardyjskiego Żyda urodzonego w Salonikach, w czasach, w których należały jeszcze do Imperium Osmańskiego. Jego przodkowie osiedlili się tam w XV wieku, kiedy hiszpańscy królowie katoliccy, Izabela i Ferdynand, wyrzucili ze swojego królestwa Żydów. Sally,  gdy tylko osiąga pełnoletniość, wyjeżdża do Szwecji i tam już zostaje. Chociaż ucieka od swoich korzeni, wychodzi za mąż za Żyda węgierskiego, który jako chłopiec trafił do getta. Jest wreszcie ich córka Katherine, alter ego autorki. Jako dojrzała kobieta postanawia odkryć rodzinną historię, ponieważ ten temat był w ich domu zakazany. Interesuje ją przeszłość Rity, Vidala i Sally. Będzie to więc opowieść o Żydach sefardyjskich.

Czytając książkę, zastanawiałam się, czy warto po raz kolejny wchodzić do tej samej rzeki. Czy warto czytać jeszcze jedną pozycję, której tematem jest wyparcie, zapomnienie, indywidualna i zbiorowa utrata pamięci? Na poziomie indywidualnym przeszłość swojego ojca wypiera Sally, bo to przez niego odróżnia się fizycznie od swoich angielskich koleżanek ze szkoły. Wszystkie upokorzenia, które ją z ich strony spotykają, przypisuje jemu. Czuje, że antysemickie napisy, jakie pojawiają się na murach w latach trzydziestych zeszłego wieku, kiedy wielu Anglików zafascynowanych było faszyzmem, godzą w nią. Dlatego słowo Żyd staje się w jej języku zakazane. Po latach będzie się go bała także mała Katherine obarczona nim podwójnie - przez matkę i ojca. Ale pamięć o Żydach zniknęła również w Salonikach. Nie został po Sefardyjczykach, którzy w czasach Imperium Osmańskiego stanowili znaczną część mieszkańców miasta, żaden ślad. Nie ma już dzielnicy, w której mieszkali, nie ma ani jednej synagogi, nie zachował się żaden ślad po ogromnym cmentarzu. A właściwie owszem, zachowało się wiele śladów - płyty nagrobne można odnaleźć w wielu punktach miasta. Posłużyły jako budulec placów, schodów, fragmentów chrześcijańskich kościołów. Depczą po nich mieszkańcy Salonik i turyści, nie zdając sobie sprawy, po czym chodzą. 

Po tym wprowadzeniu czas odpowiedzieć na pytanie, czy warto było czytać. Otóż w tym wypadku tak! Bo z wiadomych względów dominuje u nas opowieść o Żydach aszkenazyjskich. Tymczasem Elisabeth Asbrink odsłoniła przede mną historię Sefardyjczyków. Sięga w swej opowieści głęboko - do czternasto- i piętnastowiecznej Hiszpanii, kiedy zaczęły się prześladowania Żydów - pogromy, zmuszanie do przejścia na katolicyzm, co i tak niewiele im dało, a wreszcie ostateczne wypędzenie. To właśnie wtedy sprowadzono do Hiszpanii Inkwizycję. Potem równie dużo pisze o Salonikach, o tym, jak żydowscy uciekinierzy żyli tam w czasach Imperium Osmańskiego, i o tym, co się stało potem, kiedy miasto znalazło się w greckich rękach. Wreszcie opowiada o zagładzie Żydów z Salonik w czasach drugiej wojny i o powojennej zbiorowej amnezji, która, jak rozumiem, trwa tam do dziś. Rodzina jej ojca uniknęła tragicznego losu, bo znalazła się w Anglii jeszcze jakiś czas przed hekatombą pierwszej wojny. 

Te fragmenty książki, w których autorka sięga w głąb historii, są najciekawsze. Tu Asbrink odnajduje się najpełniej, bo wchodzi w materię, której dotąd była wierna, materię reportażu historycznego. Te partie "Porzucenia" przypominają mi metodę Aleksandry Lipczak, którą zastosowała w swojej znakomitej opowieści o Al-Andalus, "Lajla znaczy noc". Obie pisarki łączą fakty z odtwarzaniem świata, którego już dawno nie ma. Robią to tak sugestywnie, że czujemy jego smaki i zapachy. W taki sposób pisze Elisabeth Asbrink nie tylko o rodzinie swojego dziadka Vidala, ale również o historii rodziny swojej babki, Rity. I to jest również odkrywcze. Opowieść o najbiedniejszym Londynie z końca XIX i początku XX wieku. Odkryciem dla mnie było, że po pierwszej wojnie w Anglii żyło tak dużo młodych kobiet, a tak mało młodych mężczyzn, bo zginęli na wojnie, iż stało się to ogromnym problemem społecznym. W czasach, kiedy powinnością kobiety było wyjść za mąż i urodzić dzieci, kandydatów na mężów dramatycznie brakowało. Poważnie zastanawiano się, co zrobić z masą samotnych kobiet. Rozważano nawet przesiedlanie ich do kolonii.

Po tych zachwytach będzie jednak łyżka dziegciu. Otóż znacznie słabiej, moim zdaniem, wypadają te fragmenty "Porzucenia", które pisane są w konwencji powieściowej. I nie chodzi o temat, samotność bohaterek, poczucie niespełnienia, a nawet nieszczęścia, osamotnienie dzieci, których dorośli zawodzą i dlatego to one muszą przejmować ich rolę i opiekować się nimi. To wszystko jest ciekawe. Drażnił mnie natomiast sposób opowiadania - język. Na siłę wydumany, egzaltowany. Jakby autorka przestraszyła się prostoty tej historii i próbowała ją ukryć pod górnolotnym słowotokiem, mową-trawą ubraną w pozór głębi. Kiedy spuszczała z tonu i zaczynała po prostu snuć narrację, znowu było dobrze. A najlepiej, kiedy wchodziła w rolę reporterki. Na szczęście takich fragmentów jest w "Porzuceniu" najmniej.       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty