Ostatnio jakoś nie po drodze mi z kinem. Nic mnie specjalnie nie ciągnęło. Nie chce mi się iść na coś, o czym zaraz po seansie zapomnę. Szkoda czasu, wolę czytać. Rozważałam kilka tytułów, ale w końcu odpuściłam. Już jakiś czas temu byłam na "Jeziorze Dzikich Gęsi" i na "Arab Blues". Pierwszy mnie zmęczył, niewiele w zamian dając, drugi oglądałam z beztroską przyjemnością, cóż z tego, kiedy już wieczorem o nim nie pamiętałam. Nawet pisać mi się o tych filmach nie chciało. I tym razem mocno hamletyzowałam - iść do kina czy nie iść? A jeśli tak, to na co? Na "Małe szczęścia", "Interior" czy "25 lat niewinności. Sprawę Tomka Komendy"? W końcu po deliberacjach, wysłuchaniu rozmów z reżyserami, Markiem Lehkim i Janem Holoubkiem, dopasowywaniu terminów padło na ten ostatni. Przyznam, że nie szłam do kina z wielkim entuzjazmem, nie przebierałam nogami z niecierpliwości, co mi się czasem zdarza. Tymczasem film nadal nie daje mi spokoju, nie potrafię o nim zapomnieć, przed oczami mam filmowe kadry, szczególnie twarz Piotra Trojana grającego główną rolę.
Kto nie słyszał o sprawie Tomasza Komendy z premedytacją skazanego na 25 lat więzienia za brutalny gwałt na piętnastoletniej dziewczynie popełniony w sylwestrową noc? Małgosia pozostawiona na śniegu, a było bardzo mroźno, zmarła po paru godzinach. Gwałt, którego nie popełnił. Ba, nie był nawet w miejscowości, w której doszło do tej zbrodni, nie bawił się na dyskotece, na której przebywała ofiara. Ten wieczór spędzał w rodzinnym domu razem z rodzicami i kilkoma braćmi. Mimo tego został skazany. Po dramatycznych osiemnastu latach spędzonych w więzieniu wyszedł na wolność, a stało się tak dzięki uporowi matki, granej znakomicie przez Agatę Kuleszę, oraz przypadkowi, który postawił na jego drodze jednego uczciwego i odważnego policjanta oraz dwóch takich samych prokuratorów. Ta trójka przeciwstawiła się swoim kolegom z policji oraz z prokuratury i po udowodnieniu prawdy doprowadziła do uniewinnienia Tomasza Komendy.
Początkowo nieufnie podchodziłam do tego filmu współprodukowanego przez TVN, obawiałam się ładnego obrazka o trudnej sprawie, czegoś w klimacie nieznośnie plastikowych tevaenowskich seriali. Nie ja jedna miałam takie obawy i nie ja jedna mile się rozczarowałam. Wystarczy spojrzeć na leady recenzji.
"25 lat niewinności. Sprawę Tomka Komendy" ogląda się niemal jak dokument. Przyczyniły się do tego znakomicie oddane realia końca lat dziewięćdziesiątych i pierwszej dekady naszego wieku, żadnych upiększeń, podrasowywania miejsc, w których toczy się akcja, przeciwnie, straszą zaniedbane, czynszowe kamienice. Kolejną trafną decyzją była obsada - w większości mało znane, nieopatrzone twarze aktorów, a Frycza dzięki charakteryzacji rozpoznałam dopiero po dobrej chwili. No i świetne zdjęcia. Ale przede wszystkim wrażenie robi sama historia, którą niosą role Piotra Trojana i Agaty Kuleszy. Opowieść pokazywana z założenia tak, jakby widz jej nie znał, skupia się przede wszystkim na dwóch wątkach - silnej więzi matki i syna, którzy wzajemnie dają sobie siłę w tej dramatycznej sytuacji, a w drugiej części na śledztwie prowadzonym przez policjanta Remigiusza Korejwę i dwóch prokuratorów, Roberta Tomankiewicza i Dariusza Sobieskiego. To dzięki ich wysiłkom, determinacji i odwadze sąd uniewinnił Tomasza Komendę, a potem udało się wskazać sprawców gwałtu. Ponieważ historia nie jest pokazywana chronologicznie, nawet widz, który sprawę zna, ale przecież w większości przypadków bez szczegółów, zostanie niejednokrotnie zaskoczony i początkowo umyślnie wprowadzony w błąd. Dlatego film trzyma w napięciu, ale przede wszystkim przeraża. Co myśleli policjanci, którzy z premedytacją biciem wymusili na Tomaszu Komendzie przyznanie się, że był na miejscu zbrodni, a potem sfabrykowali dowody? Co myślał prokurator, który bez mrugnięcia okiem łyknął to wszystko? Co myśleli sędziowie? Wreszcie, co kierowało Dorotą P., która wskazała policjantom Tomasza Komendę? Nie pierwszy raz kłamała, nie pierwszy raz składała fałszywe zeznania, a wszyscy uwierzyli w jej historyjkę, zupełnie nie sprawdzając, czy jest wiarygodnym świadkiem. W tej sprawie dopuszczono się mnóstwa zaniedbań. Wszystko wskazuje na to, że zrobiono to celowo, byle kogoś skazać.
Tomasz Komenda spędził w więzieniu osiemnaście koszmarnych lat. Dręczony przez współwięźniów za cichym przyzwoleniem strażników i wychowawcy (co sobie myśleli?), poniżany kilka razy próbował targnąć się na życie. To wszystko pokazane jest na ekranie. Na niektóre sceny nie byłam w stanie patrzeć, ale rozumiem ich sens. Tylko tak widz może naprawdę zrozumieć ogrom cierpienia i bezmiar niegodziwości. A to tylko film, skondensowane do dwóch godzin osiemnaście lat. Rzeczywistość była przecież jeszcze gorsza. Nie, nie przepłakałam całego filmu, ale kilka razy się wzruszyłam. Przede wszystkim jednak byłam wściekła, zdumiona i przerażona. Że tak można. Po to, żeby rzucić zwierzchnikom, opinii publicznej i mediom jakiegoś sprawcę. Ta historia ma jeszcze drugie dno, klasistowskie. Tomasz Komenda był łatwym celem. Młody, prosty chłopak z niezamożnej, prostej rodziny. Jak ulał pasował na sprawcę. Zagubiony, zastraszony, broniony przez adwokata z urzędu, który nie angażował się w sprawę, bo pogubionej, bezradnej jak on rodziny nie stać było na wynajęcie dobrego obrońcy. Zderzył się z machiną bezdusznego państwa. Iście kafkowska sytuacja.
Po powrocie do domu rzuciłam się do internetu, aby dokładniej poznać tę tragiczną, dramatyczną historię. Materiałów jest mnóstwo. Nie mogę o tej sprawie zapomnieć.
Dziękuję za wspaniala recenzję. Z pewnoscia na ten film pójdę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.