Marta Madejska "Aleja Włókniarek"

Od dawna zabierałam się za przeczytanie zbierającego bardzo dobre recenzje historycznego reportażu Marty Madejskiej "Aleja Włókniarek" (Czarne 2018), ale stale wypadało coś pilniejszego, coś, co nęciło bardziej niż opowieść o łódzkich włókniarkach. Jeszcze kilka lat temu pewnie nie spojrzałabym w kierunku takiej książki. Przecież na lekcjach historii najnudniejsza była wiedza o gospodarce. Tymczasem reportaż Marty Madejskiej czyta się z zapartym tchem. Oprócz danych statystycznych, które w tego typu pozycji muszą się pojawić, króluje historia i historie kobiet, łódzkich włókniarek. Z anonimowej masy autorka wyszukuje konkretne opowieści i relacje, jakie zachowały się w rozmaitych archiwach. Robotnice łódzkich fabryk zyskują imię, czasem nazwisko i wiek. 

Nie było łatwo, bo kobiety w historii przecież nie istniały, spychane na margines, poza nawias. Dlatego pewnie, o ironio, jedną z dłuższych ulic w Łodzi, wielopasmową arterię, w roku 1977 nazwano aleją Włókniarzy, a przecież to przede wszystkim kobiety pracowały w przemyśle włókienniczym! Kiedy w pierwszym rozdziale swojej książki autorka przywołuje powieści, których akcja rozgrywała się w przemysłowej Łodzi, w tym tę najbardziej znaną i najważniejszą, "Ziemię obiecaną" Władysława Reymonta rozsławioną przez film Andrzeja Wajdy, z niedowierzaniem zauważa, że wśród bohaterek właściwie nie ma robotnic! Z bezimiennego tłumu wybija się tylko jedna - Zośka Malinowska, którą upatrzył sobie fabrykant Kessler (w filmie gra go Zbigniew Zapasiewicz) na jedną ze swoich orgii. Ale to postać epizodyczna, autor nie poświęcił jej w powieści zbyt wiele miejsca. Może bardziej pamiętamy Zośkę z filmu, chociaż pewnie nie tyle ją, ile scenę, kiedy jej ojciec mści się na Kesslerze, wrzucając go w tryby maszyny, którą obsługuje. Dlatego Marta Madejska stara się wydobyć z niebytu kobiety-włókniarki, oddać należną im pamięć i uwagę. Bo to przecież one w dużej mierze tworzyły historię tego miasta i tego przemysłu. Ta książka wpisuje się w budzący się trend historii ludowej, której bohaterami są zwykli ludzie, nie tylko kobiety jak w tym wypadku. Trudno też nie zestawić jej z innym, także arcyciekawym, reportażem historycznym "Służące do wszystkiego" Joanny Kuciel-Frydryszak, o którym jakiś czas temu pisałam.

Marta Madejska rozpoczyna swoją opowieść od początku, od czasów, kiedy Łódź z niewielkiej osady zaczęła przekształcać się w miasto przemysłowe, ośrodek przemysłu włókienniczego. Wędruje przez wiek XIX-y, początek XX-ego, szczególnie skupiając się na zapomnianej rewolucji 1905 roku, potem przez okres po odzyskaniu niepodległości i czasy wojny, aby przejść do lat tuż powojennych  i okresu PRL-u, aż wreszcie kończy tę historię, bardzo smutno, transformacją lat dziewięćdziesiątych, kiedy  zlikwidowano wiele włókienniczych zakładów. W ten sposób otrzymujemy nie tylko historię kobiet, która jest tu oczywiście najważniejsza, ale także przy okazji  miasta, przemysłu włókienniczego i Polski. Autorka pisze o ciężkich warunkach pracy - w hałasie, pyle, wilgoci, bez wytchnienia, na nogach, w biegu, często na trzy zamiany. O protestach i strajkach tych znanych i znacznie częściej tych zapomnianych, które wydobywa z niebytu. Wszystkie były buntem i walką o lepsze warunki pracy, o przestrzeganie tego, co teoretycznie robotnicom przysługiwało, i o wyższe zarobki, a w czasach PRL-u także o lepsze zaopatrzenie sklepów, bo nie dość, że pensje niskie, że inflacja, to włókniarki zmęczone  wyczerpującą pracą wystawały w wielogodzinnych kolejkach, aby kupić kawałek mięsa. Często stały na darmo, bo kiedy już zbliżały się do lady, towar się kończył. Autorka pisze też o powszechnym, niezależnie czy to wiek XIX-y czy XX-y, mobbingu i wykorzystywaniu seksualnym robotnic przez właścicieli fabryk i majstrów. Opowiada o warunkach życia, o organizacji dnia, opiece nad dziećmi, która często wymagała niezwykłej ekwilibrystyki, o wszystkich codziennych domowych pracach. No i o tym, skąd do Łodzi przybywały te rzesze dziewczyn i młodych kobiet. Dlaczego tam ciągnęły i zatrudniały się w licznych fabrykach. A wszystko to bardzo konkretne, usiane świadectwami robotnic, o których już wspominałam, ale także, co ciekawe, często anonimowymi wierszami i pieśniami będącymi świadectwem ciężkiego losu i przejawem buntu. Całość niezwykle ciekawa i odkrywcza.

Ale na koniec nie mogę nie podzielić się refleksją, jaka towarzyszyła mi na każdym etapie lektury "Alei Włókniarek". Mimo że banalną, to jednak przytłaczającą. Świat był, jest i będzie niesprawiedliwy - tylko nieliczni, uprzywilejowani, żyją sobie bardziej lub mniej wygodnie, niektórzy nawet pławią się w luksusie, a ludzkie masy harowały, harują i będą harować za marne grosze, w znoju i trudzie, niewiele więcej mając z życia. I dobrze jeśli w ogóle pracę mają. Bo przecież jeszcze niżej w hierarchii byli, są i będą wszyscy bezrobotni, bezdomni, uchodźcy, ekonomiczni migranci, wszyscy wykluczeni, ludzkie odpady. Rzadko, chociaż przecież coraz częściej, są bohaterami opowieści, rzadko ich słuchamy, oddajemy im głos, poświęcamy im swoją uwagę. I po co to wszystko?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty